Podczas, gdy filmowe uniwersum Marvela rozrasta się w zastraszającym tempie, będąc na półmetku tzw. "Fazy III", DC Comics niezdarnie próbuje nadgonić stracony czas, wypuszczając kolejne filmy mające tworzyć podwaliny dla późniejszej ekspansji. Póki co, wieści z obozu Warner Bros. nie napawają optymizmem: po chybionym "Batman v Superman: Dawn of Justice", wielkimi krokami zbliża się pierwsza odsłona "Justice of League". Fakt, że ze stanowiska reżysera tej produkcji ustąpił niedawno Zack Snyder, dla wielu odchodząc w niesławie, zwiastuje kolejne problemy. Projekt "The Batman" z Benem Affleckiem znajduje się w rozsypce. W międzyczasie, fani otrzymali również długo wyczekiwaną "Wonder Woman", która miała szansę przynajmniej częściowo zmyć dotychczasowe grzechy studia. Czy tak też stało się w istocie?
Każdy, kto choć trochę interesuje się amerykańskimi komiksami o superbohaterach, z pewnością zna genezę tej postaci. Dla reszty jednak krótkie streszczenie: oto mamy zamieszkaną przez plemię wojowniczych Amazonek wyspę o nazwie Themyscira. Kobiety żyją sobie na niej w błogiej atmosferze dyscypliny i pokoju. Aż tu nagle, krach!, na ukrytą przed oczami śmiertelników wysepkę, trafia rozbitek. To major Trevor (Chris Pine), szpieg walczący po stronie wojsk Ententy z Niemcami. Tak oto, córka królowej Hipolity (Connie Nielsen), obdarzona mocami nadanymi jej przez samego Zeusa, Diana Prince (Gal Gadot), odkrywa prawdę o targanym konfliktami świecie zewnętrznym. Piękna i nieustraszona potomkini tronu, decyduje się towarzyszyć żołnierzowi w podróży do Londynu i pomóc w zakończeniu Wielkiej Wojny...
Gwoli ścisłości, Wonder Woman w pierwotnej wersji, walczyła u boku aliantów z nazistami, nie z armią Kaisera. Kto wie, być może twórcy stwierdzili, że lepiej nie narażać się niepotrzebnie na kontrowersje, świecąc widzom po oczach swastykami, wybrali więc przysłowiowe "mniejsze zło". Cała reszta w miarę wiernie trzyma się oryginalnego konceptu postaci (choć i tu znajdzie się pewne novum, dotyczące pochodzenia bohaterki), w skondensowanej, dwuipółgodzinnej formie wysokobudżetowego widowiska oferując wstęp do przygód jednej z założycielek Ligi Sprawiedliwości.
W kwestii nadziei pokładanych w feministycznej wersji herosa w trykotach, z przykrością muszę skonstatować, iż ta jaskółka wiosny nie uczyni. Film Patty Jenkins w dużej mierze powiela grzechy wcześniejszych produkcji ze stajni DC: pełnej powagi nie są w stanie rozładować powtykane tu i ówdzie, żarty z brodą, po rozbudowanej ekspozycji następuje rozbuchana rozwałka, dyrygowana przez średnio uzdolnionych speców od CGI. Lejący się z ekranu patos ma prawo doprowadzić co mniej odpornych widzów do wstrząsu anafilaktycznego, postaci są jednowymiarowe, czarny charakter - nieciekawy. Trzeba wszak oddać sprawiedliwość, że "WW" nie jest tak chaotyczna i niekonsekwentna jak wspomniany "Batman v Superman", a i poziom nadęcia jest tu mniejszy niż chociażby w takim "Człowieku ze Stali". Można więc mówić o pewnym kroku naprzód, choć wciąż włodarze z wytwórni wydają się być przeświadczeni, że tym, co zapewnia blockbusterowi sukces, jest podniosła muzyka Hansa Zimmera oraz przeciągana ponad miarę, finałowa konfrontacja, zdominowana przez apokaliptyczne tony (czyt. duuużo ognia!).
Co się zaś tyczy samej bohaterki tytułowej, to śmiało można stwierdzić, że stanowi ona idealną partię dla swego kolegi po fachu z planety Krypton. Egzotyczna uroda Gadot może stanowić pewien wabik, nie ma się jednak co okłamywać: jest równie nijaka i bezpłciowa jak kosmiczny harcerz Henry Cavill. Pod względem uroku osobistego i ekranowej charyzmy, przegrywa ze swoja poprzedniczką, Lyndą Carter, w przedbiegach. I to jest chyba właśnie największy, obok braku dystansu, grzech uniwersum DC: podczas gdy Marvel stara się w choćby nikłym stopniu rozbudowywać postaci pod względem motywacji i rysu psychologicznego, ich konkurenci wciąż wierzą, że komiksowi herosi to twory z kartonu. Szlachetne, nieugięte, prawe, ale pozbawione ducha. Batmanie, gdzie jesteś? Ocena: ***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz