Giant (1956)
dir. George Stevens
"Olbrzym" to odznaczająca się epickim rozmachem historia rodu Benedictów, zamożnych ranczerów z Teksasu. Poprzez pryzmat ich losów obserwujemy przemiany społeczno-gospodarcze, jakie zachodziły na południu Stanów Zjednoczonych w pierwszej połowie XX wieku. Obok wielkich fortun zrodzonych z ropy naftowej przewijają się również kwestie rasizmu i coraz mocniej uwypuklającego się konfliktu pokoleń. W tym trzygodzinnym eposie w niebyt odchodzi stare, ustępując miejsca młodszemu, bardziej liberalnemu pokoleniu, które przejmie wkrótce pałeczkę.
Film George'a Stevensa to doskonały przykład na to, jak niebywale rozbuchane, ale i imponujące potrafiło być dawne Hollywood. Choć może nieco już dziś anachroniczna, formuła sagi, jaką tutaj otrzymujemy, pełna jest przecież werwy i dynamiki w odmalowywaniu kolorytu i nastroju przedstawianych czasów. Zgodnie z tytułem, mamy do czynienia z prawdziwym kolosem, pełnym dumy i charakterystycznego, acz nienachalnego, patosu. Melodramatyzm ściera się tutaj z dylematami rodem z antycznej tragedii, a skąpane w bezlitosnym słońcu teksańskie pejzaże przenoszą nas w miejsce, gdzie w istocie zdaje się panować odmienny "stan umysłu".
Akademia Filmowa doceniła ogrom i wystawność "Olbrzyma", przyznając mu dziesięć nominacji do Oscarów, w tym dla najlepszego filmu roku. Ostatecznie, skończyło się na jednej tylko statuetce, która powędrowała do reżysera. Po latach obraz został wciągnięty na listę stu najważniejszych produkcji amerykańskich stulecia, przygotowaną przez Amerykański Instytut Filmowy, a w 2005 roku - wybrany do zachowania w rejestrze Biblioteki Kongresu.
Kolejną kwestią, która czyni dzieło Stevensa tak istotnym w historii kinematografii jest fakt, iż był to ostatni obraz w skromnym dorobku Jamesa Deana. Młody aktor, identyfikowany przede wszystkim z ikoniczną rolą w "Buntowniku bez powodu", zginął w swym Porsche rok przed premierą filmu. Wciela się tutaj w postać Jetta Rinka, chłopca na posługi głowy rodu Benedictów, który nieoczekiwanie dorabia się milionów na wydobyciu ropy. Na przestrzeni lat, sukces przemienia go w godnego pożałowania, zgorzkniałego alkoholika, którego zdobyte przezeń honory nie były w stanie zapełnić dręczącej go, przejmującej pustki. Jett to kolejny przyczynek do legendy Deana, postać wielowymiarowa, gnana wewnętrzną pasją i niespełnieniem, przesiąknięta bólem i samotnością. Przemiana jaką w trakcie seansu przechodzi tragicznie zmarły aktor: od prostolinijnego kowboja do bezwzględnego, przepełnionego żalem do świata magnata, dowodzi jego ogólnie celebrowanego talentu i wrodzonej charyzmy. Wielka kreacja na miarę wielkiej sławy.
Pisząc o aktorstwie, nie wypadałoby nie odnotować wiodących ról Elizabeth Taylor i Rocka Hudsona, z pewnością zaliczających się do najwybitniejszych w dorobku obojga. Nie byłbym także sobą, gdybym przemilczał udział Dennisa Hoppera, wcielającego się w dziedzica spuścizny Benedictów, Jordana. Jakże skrajnie odmiennie prezentuje się tutaj, na garnuszku wielkiej wytwórni, ponad dekadę przed premierą swego rebelianckiego hitu "Easy Rider". Zakrawa na ironię losu fakt, że dziełem przypadku on i Dean - dwie wyraziste osobowości na wieczność wpisane do panteonu hollywoodzkich outsiderów - na ekranie spotkali się dwukrotnie.
"Olbrzym" z dzisiejszej perspektywy jawić się może jako jeden z wzorców hollywoodzkiego kiczu, skłonności do przesadnie bombastycznych epopei, z lubością gloryfikujących "historię własną". Nawet jeśli tak jest (a wszystko wskazuje, że... jednak jest), to ciężko zaprzeczyć, że w tej kategorii kinematografia amerykańska epoki dyktatu systemu studyjnego była niezrównana. Gigantyzm doprowadzony do perfekcji, monstrualność jako przepis na rząd dusz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz