Alice (Heather Graham) jest Amerykanką mieszkającą w Londynie. Ma dobrze płatną, stabilną posadę w wielkim koncernie, chłopaka i wygodne mieszkanie. Jedyne czego jej brakuje, to odrobina urozmaicenia, jakiś dreszczyk emocji, który wniósłby powiew świeżości do jej uporządkowanej egzystencji. Kiedy więc na jej drodze pojawia się przystojny nieznajomy, bez większego wahania angażuje się w płomienny romans. Kochankiem jest Adam (Joseph Fiennes), jak się okazuje - światowej sławy alpinista. Alice porzuca dla niego swoje dotychczasowe życie i kiedy nowy wybranek proponuje małżeństwo, zgadza się bez zastrzeżeń. Wkrótce jednak wybranka zaczyna otrzymywać anonimowe listy, których autor sugeruje, iż narzeczony skrywa drugą, ciemną stronę osobowości...
Chen Kaige to jedno z czołowych nazwisk tzw. "piątej generacji" chińskich filmowców. Nagrodzony Złotą Palmą w Cannes za "Żegnaj, konkubino" twórca, był jednym z tych, którzy w drugiej połowie XX wieku odmieniali skostniałe oblicze kinematografii Chińskiej Republiki Ludowej, realizując takie głośne obrazy jak "Żółta ziemia", Wielka parada" czy "Uwodzicielski księżyc". W trakcie seansu anglojęzycznego debiutu reżysera, "Killing Me Softly" łatwo jednak odnieść wrażenie, iż mamy do czynienia nie z dziełem utytułowanego twórcy kina światowego, a tworem średnio utalentowanego B-klasowego wyrobnika. Za ów przykry stan rzeczy winić można przynajmniej kilka czynników, w tym producenckie naciski i barierę językową, co nie zmienia faktu, iż ciężko wybaczyć sztampowy scenariusz i realizatorskie wpadki.
"Killing Me Softly" to klasycznie (czytaj: schematycznie) skrojony thriller erotyczny, którego intryga zasadza się na prostym pytaniu: "czy wymarzony książę z bajki, może być tak naprawdę wyrachowanym mordercą?". Odpowiedź jest równie nieciekawa, jak i cały obraz: film Kaige'a dosłownie wyprany jest z jakiegokolwiek suspensu, brak w nim ciekawych zwrotów akcji, a tempo jest nieznośnie ślamazarne. Finałowy twist okazuje się być tyleż niewydarzony, co łatwy do przewidzenia. Sytuacji nie poprawiają także występy aktorów. Graham zgrywa pierwszą naiwną, jednak dziwne zachowania odgrywanej przez nią postaci sugerować mogłyby raczej, że mamy do czynienia z pospolitą idiotką. Fiennes wypada jeszcze bardziej groteskowo, strojąc miny niczym bohater "Zoolandera" w interpretacji Bena Stillera. Za przykład "cudownego" zespolenia wszystkich czynników: bujania w obłokach scenarzystki, reżyserskiej nieudolności i aktorskiego zdezorientowania, niechaj posłuży scena napaści złodzieja na Alice oraz późniejszej odsieczy jej ukochanego. To jeden z tych momentów, gdy złośliwy rechot widza służyć może za najbardziej wyczerpującą recenzję.
Niezamierzenie komicznych akcentów jest zresztą w filmie znacznie więcej, a to, co teoretycznie powinno stanowić element kluczowy przedstawienia, czyli sceny łóżkowe, razi banalnością i brakiem wyobraźni. Wiadomo: pieprzenie, pieprzeniu nierówne. U Kaige'a jest ono wyblakłe i pozbawione niezbędnej chemii pomiędzy odtwórcami. Czy istnieje zatem choć jeden logiczny powód, dla którego warto po "Killing Me Softly" sięgnąć? Jako zdeklarowana szowinistyczna świnia odpowiem twierdząco. Powodem tym jest nagi biust Heather Graham. Od was zależy, czy uznacie, że jest to rekomendacja wystarczająca. Ocena: *
Johnny i jego Black Rebels Motorcycle Club podróżują od jednego kalifornijskiego miasteczka do następnego, a wszędzie spotykają się z taką samą niechęcią i wrogością. Stateczni amerykańscy obywatele z niechęcią spoglądają na bandę głośnych obwiesi na motocyklach, poszukujących głównie rozróby. Nie inaczej jest we Wrightsville, spokojnej mieścinie, która nagle ożywa za sprawą ryczących silników i muzyki dobiegającej z szaf grających. Miejscowy szeryf stara się załagodzić napięcia, jakie narastają pomiędzy mieszkańcami a grupką przybyszy, brak mu jednak stanowczości i autorytetu. Sytuacja pogarsza się wraz z przyjazdem do miasta rywalizującego gangu...
Skromny obraz Laslo Benedeka wywołał w momencie premiery niemałą sensację, przynosząc widzom nowy rodzaj (anty)bohatera: buntownika, stojącego w opozycji do zasad wyznawanych przez ogół społeczeństwa, nihilisty, który buntuje się nie dla jakiejś idei, lecz dla samego buntu. Wyprzedził tym samym o półtora roku słynne dzieło Nicholasa Raya "Buntownik bez powodu", które legło u podstaw legendy Jamesa Deana. Dean był w istocie rzeczy jeszcze jednym spośród naśladowców stylu, który wylansował na ekranie Marlon Brando jako mrukliwy brutal Johnny Strabler. Nonszalancko przekrzywiona "motocyklistówka" na czole, wyrastające spod niej baczki oraz skórzana kurtka, a pod nią biały podkoszulek to znaki rozpoznawcze tegoż stylu, które w połączeniu z charakterystycznym sposobem bycia dały piorunujący efekt. Amerykańska młodzież oszalała na punkcie Brando i romantycznego mitu outsidera, jaki reprezentował w swej roli. Wpływ i zasięg fenomenu były tak potężne, że na Wyspach Brytyjskich wyświetlanie filmu zakazane było przez dobre kilkanaście lat.
Tymczasem, od strony fabularnej "Dziki" wydaje się nie oferować żadnych przesadnych rewelacji. Ot, lekko przekształcony westernowy szablon w nowych, "młodzieżowych" dekoracjach. Bardziej istotne było jednak to, jak dzieło Benedeka obrazowało zmiany zachodzące powoli pod skorupą szczęśliwości, oferowanej przez "American Way of Life". Zmiany, które z pełną mocą miały wybuchnąć dopiero dekadę później, pod wpływem inspiracji twórczością bitników i muzyki rock-and-rollowej. Wtedy też ogromną popularność zyskały tzw. "outlaw biker films", którego to podgatunku "Dziki" jest niekwestionowanym pionierem. Produkowane za grosze (między innymi przez legendę kina niezależnego, Rogera Cormana), w większości powtarzać będą schemat zaczerpnięty z kultowej produkcji z Brando, zgodnie z którym odszczepieńcy na dwóch kółkach rozpętują piekło na sielskiej prowincji, co owocuje tragicznymi konsekwencjami.
Jakby nie patrzeć, wpływ omawianej pozycji na kulturę masową jest trudny do przecenienia. "Dziki" to jednak nie tylko kino wzięte "z lamusa", które szanować i doceniać wypada. Wciąż działa stymulująco na widza, wyraźnie odcinając się od ogółu ówczesnej masowej produkcji rodem z Hollywood. Zgodnie z obietnicą zawartą w tytule, jest nieokiełznany i gwałtowny, pełen zipiącej w lędźwiach energii i brutalności. Niczym jego główny bohater, który mamrocze od niechcenia, kompletnie mając gdzieś to, czy ktoś go zrozumie.
Reinhard Heydrich (1904-1942), Obergruppenführer SS, jeden z architektów tzw. ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej, przez współpracowników ochrzczony przydomkiem "blond bestia". Był prawą ręką Himmlera. Dzięki uporowi, ambicji, ale i brakowi skrupułów, błyskawicznie piął się po szczeblach władzy, pełniąc po kolei najbardziej reprezentatywne funkcje w ramach aparatu bezpieczeństwa III Rzeszy (był m.in. kierownikiem RSHA). W 1941 roku, został mianowany przez Hitlera protektorem Czech i Moraw. Na tym stanowisku dorobił się kolejnego aliasu, ze względu na okrutne metody i terror, jaki zaprowadził w trakcie pełnienia swych obowiązków, miejscowa ludność określała go jako "Rzeźnika z Pragi" (według innych źródeł "Kat Pragi"). Zginął w wyniku zamachu z 27 maja 1942 roku, dokonanego przez komandosów oddelegowanych do tego zadania przez rząd emigracyjny Chechosłowacji.
O zamachu na Heydricha powstało już kilka obrazów. Pierwszy był nakręcony jeszcze w trakcie trwania II Wojny Światowej "Hangmen Also Die!" (1943) Fritza Langa, jednak w tym przypadku prędzej mówić należałoby o luźnej inspiracji faktami, aniżeli dosłownym odwzorowaniu realiów. Sami Czesi po temat sięgnęli dwadzieścia lat później przy okazji filmu Jirí'ego Sequensa pt. "Atentát" (1965). Potem było jeszcze "Operation: Daybreak" w reżyserii Lewisa Gilberta, twórcy trzech "Bondów". Na rok 2017 zapowiedziana jest z kolei premiera "HHhH" Cédrica Jimeneza, którego fabuła również ma koncentrować się na słynnej akcji czeskiego ruchu oporu.
Obraz Jimeneza musiał niejako ustąpić w wyścigu innej produkcji na ten sam temat. W roku 2016 na ekrany kin wszedł bowiem "Anthropoid" Seana Ellisa, z Cillianem Murphym i Jamie Dornanem w rolach zamachowców. Tytuł pochodzi od kryptonimu, jakim opatrzona została operacja zlikwidowania Heydricha. Fabuła trzyma się faktów wiernie, strona techniczna nie budzi zastrzeżeń: na uznanie zasługują zwłaszcza "chłodne" zdjęcia autorstwa samego reżysera.
Film odznacza się też dobrym tempem, choć... niestety tylko w pierwszej połowie. Od momentu samego zamachu, napięcie zaczyna gwałtownie spadać. I winić w tym przypadku należy nie tyle okoliczność, w której finał historii jest nam doskonale znany - wszak wynik akcji również nie jest tajemnicą, a jednak przygotowania doń skutecznie wciągają - co kartonowe postaci. Jozef Gabčík i Jan Kubiš jako bohaterowie historii, są zwyczajnie nieciekawi, pełni nijakiego heroizmu, a ich rozterki, nawet jeśli już się pojawiają, łatwo zbyć machnięciem ręki. Ta "przezroczystość" to bodaj największy mankament skądinąd przyzwoitego dzieła, które spokojnie może uchodzić za (lekko zamerykanizowaną) lekcję historii.
O fakcie, iż wszyscy Czesi posługują się nienagannym angielskim, sensu nie ma wspominać. W przypadku produkcji hollywoodzkich takie nieścisłości to sprawa zaledwie kosmetyczna. Pod względem charyzmy aktorskiej, Murphy bije Dornana na głowę, ale ten drugi z kolei (ponoć) ładnie wygląda. Jako "rycerze bez skazy" stanowią więc duet mdły, ale wdzięczny. Dla widzów maniakalnie wyłapujących "akcenty polskie" też się coś znajdzie, bo w roli członka ruchu oporu pojawia się zblazowane bożyszcze znad Wisły, Marcin Dorociński. O dziwo, importowany z Polski gwiazdor, tutaj nie przybiera swej zwyczajowej pozy "macho", za to dużo i chętnie przewraca oczami oraz udowadnia, że on "speak English". Ot, taka ciekawostka, sam film zaś nada się i dla pasjonatów historii XX wieku, jak i (nawet bardziej) osób w temacie nierozeznanych. Ocena: ***½
Piąty film w reżyserskim dorobku Johna Turturro reklamowany jest jako komedia. Bynajmniej nie oznacza to jednak, że w trakcie seansu towarzyszyć nam będą salwy niepohamowanego śmiechu. "Casanova po przejściach" jest bowiem raczej zaprawioną nutą melancholii opowieścią o samotności i głodzie uczuć. Humor, jaki tutaj otrzymujemy, jest stonowany i subtelny - w sam raz na ciepły uśmiech. I do tego też chyba aktor i twórca dążył: by dać kino skromne, ale niosące nutę pokrzepienia.
Pomysł wyjściowy jest nader obiecujący: oto bibliotekarz (w tej roli główny wabik filmu,Woody Allen), który ze względu na brak zainteresowania ze strony klienteli, zmuszony był zwinąć swój archaiczny interes, wpada na pomysł zgoła odmiennego rodzaju zarobkowania. Namawia oto swego znajomego, pracownika kwiaciarni o wdzięcznym nazwisku Fioravante (tutaj z kolei sam Turturro), by odpłatnie serwował usługi o charakterze seksualnym. Zaczyna się od jednej "napalonej" przedstawicielki klasy średniej, ale już wkrótce zlecenia sypią się jedno po drugim...
Koncept fabularny "Casanovy" jest tyleż nośny, co ryzykowny, ale kojarzony głównie z filmami braci Coen scenarzysta i reżyser w jednej osobie, od wulgarnych dowcipasów trzyma się z dala. Klimat historii jest na wskroś allenowski właśnie, włączywszy w to scenerię (Nowy Jork, a jakże!), ścieżkę dźwiękową, czy dialogi. Postać Murraya alias Dona Bongo, również wydaje się być żywcem wyjęta z katalogu neurotyków twórcy "Manhattanu". Czegoś jednak w tym wszystkim zabrakło. Być może prawda jest nad wyraz trywialna: Turturro to nie Allen, choćby nie wiadomo jak próbował. Nie oznacza to wprawdzie, że omawianą pozycję uznać należy za słabej jakości podróbkę. Nie, ma ona swój wdzięk, dyskretny czar. No i odznacza się wyczuciem i taktem, godnymi prawdziwego dżentelmena. Z drugiej jednak strony, jeśli oczekujemy tutaj równie bezbłędnego wyczucia ironii, co w dziełach słynnego piewcy nowojorskiej metropolii, to zwyczajnie możemy się przeliczyć.
To, co udaje się tutaj dobrze "wygrać", to przede wszystkim jaskrawy rozdźwięk między ortodoksyjną społecznością żydowską, a ich zasymilowanymi pobratymcami, których czołowym przedstawicielem jest antykwariusz Mo. Ten wątek nosi największy potencjał komiczny, choć jednocześnie jego obecność wydaje się być nieco wysilona: metafora, traktująca o tym, jak opresyjne dogmaty stoją w opozycji do naturalnych ludzkich potrzeb, wydaje się przyciężka i pasuje do tematyki prostytucji jak pięść do nosa. To zresztą nadrzędny problem "Casanovy": jest lekki, bywa ujmujący w swej naiwnej prostocie, ale brak mu puenty. Czegoś, co scalałoby wszystkie odnogi fabularne, tworząc koherentną całość.
Nie wątpię jednak, że typ romantycznej bajki, jaką proponuje Turturro, znajdzie swoich amatorów. Jest ona elegancko "niedzisiejsza", podlana delikatnym smutkiem i na pewno nie próbuje się nikomu przypodobać na siłę. Mi już wystarcza fakt, że udało się wyrwać Woody'ego z aktorskiej emerytury. I za to można być wdzięcznym.
"Olbrzym" to odznaczająca się epickim rozmachem historia rodu Benedictów, zamożnych ranczerów z Teksasu. Poprzez pryzmat ich losów obserwujemy przemiany społeczno-gospodarcze, jakie zachodziły na południu Stanów Zjednoczonych w pierwszej połowie XX wieku. Obok wielkich fortun zrodzonych z ropy naftowej przewijają się również kwestie rasizmu i coraz mocniej uwypuklającego się konfliktu pokoleń. W tym trzygodzinnym eposie w niebyt odchodzi stare, ustępując miejsca młodszemu, bardziej liberalnemu pokoleniu, które przejmie wkrótce pałeczkę.
Film George'a Stevensa to doskonały przykład na to, jak niebywale rozbuchane, ale i imponujące potrafiło być dawne Hollywood. Choć może nieco już dziś anachroniczna, formuła sagi, jaką tutaj otrzymujemy, pełna jest przecież werwy i dynamiki w odmalowywaniu kolorytu i nastroju przedstawianych czasów. Zgodnie z tytułem, mamy do czynienia z prawdziwym kolosem, pełnym dumy i charakterystycznego, acz nienachalnego, patosu. Melodramatyzm ściera się tutaj z dylematami rodem z antycznej tragedii, a skąpane w bezlitosnym słońcu teksańskie pejzaże przenoszą nas w miejsce, gdzie w istocie zdaje się panować odmienny "stan umysłu".
Akademia Filmowa doceniła ogrom i wystawność "Olbrzyma", przyznając mu dziesięć nominacji do Oscarów, w tym dla najlepszego filmu roku. Ostatecznie, skończyło się na jednej tylko statuetce, która powędrowała do reżysera. Po latach obraz został wciągnięty na listę stu najważniejszych produkcji amerykańskich stulecia, przygotowaną przez Amerykański Instytut Filmowy, a w 2005 roku - wybrany do zachowania w rejestrze Biblioteki Kongresu.
Kolejną kwestią, która czyni dzieło Stevensa tak istotnym w historii kinematografii jest fakt, iż był to ostatni obraz w skromnym dorobku Jamesa Deana. Młody aktor, identyfikowany przede wszystkim z ikoniczną rolą w "Buntowniku bez powodu", zginął w swym Porsche rok przed premierą filmu. Wciela się tutaj w postać Jetta Rinka, chłopca na posługi głowy rodu Benedictów, który nieoczekiwanie dorabia się milionów na wydobyciu ropy. Na przestrzeni lat, sukces przemienia go w godnego pożałowania, zgorzkniałego alkoholika, którego zdobyte przezeń honory nie były w stanie zapełnić dręczącej go, przejmującej pustki. Jett to kolejny przyczynek do legendy Deana, postać wielowymiarowa, gnana wewnętrzną pasją i niespełnieniem, przesiąknięta bólem i samotnością. Przemiana jaką w trakcie seansu przechodzi tragicznie zmarły aktor: od prostolinijnego kowboja do bezwzględnego, przepełnionego żalem do świata magnata, dowodzi jego ogólnie celebrowanego talentu i wrodzonej charyzmy. Wielka kreacja na miarę wielkiej sławy.
Pisząc o aktorstwie, nie wypadałoby nie odnotować wiodących ról Elizabeth Taylor i Rocka Hudsona, z pewnością zaliczających się do najwybitniejszych w dorobku obojga. Nie byłbym także sobą, gdybym przemilczał udział Dennisa Hoppera, wcielającego się w dziedzica spuścizny Benedictów, Jordana. Jakże skrajnie odmiennie prezentuje się tutaj, na garnuszku wielkiej wytwórni, ponad dekadę przed premierą swego rebelianckiego hitu "Easy Rider". Zakrawa na ironię losu fakt, że dziełem przypadku on i Dean - dwie wyraziste osobowości na wieczność wpisane do panteonu hollywoodzkich outsiderów - na ekranie spotkali się dwukrotnie.
"Olbrzym" z dzisiejszej perspektywy jawić się może jako jeden z wzorców hollywoodzkiego kiczu, skłonności do przesadnie bombastycznych epopei, z lubością gloryfikujących "historię własną". Nawet jeśli tak jest (a wszystko wskazuje, że... jednak jest), to ciężko zaprzeczyć, że w tej kategorii kinematografia amerykańska epoki dyktatu systemu studyjnego była niezrównana. Gigantyzm doprowadzony do perfekcji, monstrualność jako przepis na rząd dusz.
Trzeci film w reżyserskim dorobku Barry'ego Levinsona, przyszłego twórcy m.in. "Good Morning, Vietnam" i "Rain Mana" to wdzięczna wariacja na temat twórczości sir Arthura Conan Doyle'a. Scenariusz Chrisa Columbusa ("Kevin sam w domu") skupia się na młodzieńczych latach Sherlocka Holmesa i doktora Watsona, przybierając formę luźnej fantazji, zbudowanej na bazie postaci wykreowanych przez pisarza.
Nastoletni Watson (Alan Cox) przenosi się z prowincji do Londynu, po tym jak jego szkoła zostaje zamknięta. Nowym miejscem nauki jest Brompton Academy, gdzie młodzieniec poznaje niekoronowaną gwiazdę uczelni, obdarzonego przenikliwą inteligencją mistrza dedukcji, Sherlocka Holmesa (Nicholas Rowe). Chłopcy z miejsca zostaną przyjaciółmi, czas pozalekcyjny spędzając na rozwiązywaniu zagadek i łamigłówek. Wkrótce, wraz z serią tajemniczych zgonów, przyjdzie im się zmierzyć z aferą kryminalną z prawdziwego zdarzenia. Pierwszą, ale nie ostatnią w trakcie ich długiej znajomości...
"Piramida strachu" aka "Young Sherlock Holmes", to jedna ze sztandarowych pozycji Kina Nowej Przygody, w tym przypadku skierowanych bezpośrednio do młodego widza. Producentem wykonawczym, podobnie jak przypadku wielu innych klasycznych tytułów z tego nurtu ("Goonies", "Back to the Future") był Steven Spielberg i midasowy dotyk twórcy "Szczęk" jest wyraźnie odczuwalny. Wprawdzie film poniósł klęskę w box office, z biegiem lat zdołał się jednak zrehabilitować na rynku video, stanowiąc dobry odpowiednik Indiany Jonesa w kręgu kina familijnego. Dla mnie jako dzieciaka, najbardziej fascynujące były, rzecz jasna, fantastyczne sceny wizji, będące udziałem ofiar zabójstw. Jedna z nich szczególnie zapadła mi w pamięć: słynna sekwencja ze zstępującym z kościelnego witraża rycerzem. Słynna, albowiem jest to pierwszy przykład wykorzystania w kinie postaci w całości wygenerowanej za pomocą CGI. Spieszę zawiadomić, że efekty specjalne w obrazie Levinsona trzymają się nad wyraz raźnie.
Nie tylko one zresztą, bo oglądana po latach "Piramida strachu" to wciąż ta sama frajda. Fabuła skutecznie wciąga, nawet jeśli rozwiązanie intrygi łatwo przewidzieć już mniej więcej w połowie filmu. Młodzi Sherlock i Watson rozpisani zostali wyraziście, ale i z humorem, scenariusz zręcznie wygrywa relacje między tą dwójką, często acz nienachalnie, odwołując się do prozy Doyle'a. Paradoksalnie, najsłabiej wypadają partie końcowe, kiedy to formuła beztroskiego kina przygodowego ma szansę rozhulać się na dobre.
Seans filmu Levinsona to dla widzów z mojego pokolenia miły powrót do czasów młodości. Myślę jednak, że spokojnie będzie miał też wiele do zaoferowania młodszym odbiorcom, choćby tym, którzy wychowywali się na serii o Harry'm Potterze (notabene, Columbus wyreżyserował dwie pierwsze części sagi). Wniosek? Młody Holmes nie zestarzał się ani na jotę. Ocena: ****
Umówmy się co do jednego: nie ma tak kretyńskiego, absurdalnego, cudacznego pomysłu, na jaki nie zdołaliby wpaść twórcy filmów klasy Z. Mordercze pomidory? Klasyk. Psy przebrane za zabójcze ryjówki? Sztandarowe dokonanie mistrza Cormana. Krwiożercze wiewiórki? Kończ studenciaku, wstydu oszczędź! Rekinado? Just name it! Wymieniać można by jeszcze długo i długo, a i tak lista dziwnych, kręconych za przysłowiowe grosze tworów filmowych, pozostanie niekompletna. Co byście jednak powiedzieli na... jurne odkurzacze?
"Kino to najważniejsza ze sztuk", rzekł kiedyś Włodzimierz Lenin. Jeśli jednak na Ziemię przybyliby kosmici i jedynym filmem, jaki mieliby okazję zobaczyć było "Over-Sexed Rugsuckers from Mars", to z pewnością stwierdziliby, że łysielec był niespełna rozumu. Dzieło Michaela Paula Girarda jest bowiem dosłowną antytezą sztuki wysokiej. Całość została pomyślana jako niskobudżetowa, durna komedia science-fiction, która za wszelką cenę pragnie wpędzić widza w zażenowanie. Oto mamy więc ekipę pociesznych ufoludków, które dochodzą do wniosku, że Ziemianie nie spełniają ich kryteriów higienicznych. Decydują się (jakże logicznie...) skrzyżować istotę ludzką z odkurzaczem. Ożywiony przez przybyszy z kosmosu odkurzacz Dusty, staje się tym samym obiektem uczuć ze strony pewnego menela...
Jakie świństwo trzeba palić, aby wymyślić coś równie głupiego? Taka zapewne będzie pierwsza myśl przeciętnego widza po kilkunastu minutach seansu. Uwaga jednak - dalej jest tylko "lepiej"! To znaczy, oczywiście jedynie w przypadku, gdy mowa o odbiorcy lubującym się w kiczu i tandecie. Humor jest przaśny i ciężki niczym stolec robota, aktorstwo złe, zdjęcia i montaż na poziomie amatorskim (choć współcześnie, amatorzy i tak potrafią kręcić lepiej). Sam scenariusz jest tyleż kuriozalny, co... intrygujący. Historia okazuje się być bowiem całkiem rozbudowana (na pewno w większym stopniu, niżbym się tego spodziewał) i dopiero gdzieś pod koniec wytraca impet, tj. wtedy gdy autorowi kończą się już niedorzeczne pomysły. Jeśli jednak jesteście mimo wszystko ciekawi, jak wygląda gwałt na kobiecie dokonany przez odkurzacz, to jest to chyba jedyna taka okazja.
W trakcie oglądania, kilkakrotnie w mej pamięci ożywało wspomnienie otoczonego kultem "Liquid Sky". I choć u Girarda dekadencja zastąpiona została przez prymitywne jajcarstwo, to jest coś w klimacie obu filmów, co zbliża je nawzajem. Wbrew pozorom, jest to także dobry "podręcznik" jak kręcić niskobudżetowe kino, którego jedyną ambicją jest niewyszukany wygłup. Jakby nie patrzeć, te półtorej godziny nie sprawia bólu, a bawi w duchu porządnego "guilty pleasure". Jak podaje IMDb: jest to jeden spośród zaledwie trzech tytułów, które odrzucone zostały przez twórców "Mystery Science Theater 3000". Czyż może istnieć lepsza rekomendacja dla "złego filmu"? Ocena: *
Młody student (Pit Bukowski) wynajmuje położony w zacisznej okolicy pokój, aby pracować nad swoim projektem naukowym. Po przybyciu na miejsce, okazuje się, że stancja ulokowana jest w ukrytym pośrodku lasu bunkrze. Zamieszkuje go małżeństwo wraz z synem. Gospodarze to - delikatnie ujmując - para ekscentryków, w których towarzystwie ciężko skupić się nad poważnymi zagadnieniami natury filozoficzno-matematycznej. Zamiast tego, student mianowany zostaje prywatnym nauczycielem ich pociechy, wyrośniętego ponad wiek i zdradzającego symptomy opóźnienia umysłowego, Klausa (Daniel Fripan)...
Debiutancki obraz Nikiasa Chryssosa to filmowa groteska, w której zgrabnie przeplatają się dramat, czarny humor i horror. Mieszkająca w odosobnieniu rodzinka to zbieranina dziwaków pierwszej wody: ojciec, samozwańczy belfer, urządza "wieczorki komiczne", w trakcie których czyta domownikom żarty z brodą, zaśmiewając się przy tym do łez, jego małżonka z kolei rozmawia z naroślą na swej nodze, którą ochrzciła imieniem "Heinrich", a swojego ośmioletniego syna (który wygląda jak dorosły przebrany w dziecięce ubrania), karmi piersią w nagrodę za postępy w nauce. Bezimienny student okazuje się być bezradny w starciu z nagromadzeniem osobliwych rytuałów i działań, które dla lokatorów podziemnej nory zdają się być chlebem powszednim. Pod płaszczykiem szaleńczej żonglerki gatunkowymi przetworami, dostrzec można opowieść o zaborczej miłości rodzicielskiej, inicjacji, ale i wynikłym z długotrwałego odosobnienia obłędzie.
"Der Bunker" będzie zapewne na tyle "głęboki", na ile ową "głębię" my sami, jako widzowie, będziemy pragnęli w nim dostrzegać. Nie sposób jednak nie docenić biegłości w łączeniu dysonansów i nadawania prawdopodobieństwa zgoła fantastycznym elementom, jaką popisuje się przed nami początkujący twórca. I choć, patrząc trzeźwym okiem, niektóre składowe historii muszą sprawiać wrażenie aż nadto przerysowanych, to obraz nadrabia techniczną biegłością (montaż, zdjęcia) oraz pełnym zaangażowaniem aktorów. Oona von Maydell i David Scheller są wprost wyborni jako upiorni Pani i Pan domu. Daniel Fripan dzielnie dotrzymuje im kroku jako głupkowate dziecię, przyszły "prezydent". Postać bezimiennego studenta nie jest już tak odjechana, niemniej Bukowski dobrze wygrywa kafkowski charakter swej rzuconej na pożarcie nieznanych, irracjonalnych sił postaci.
Specyficzny, a tym samym skierowany do okrojonego kręgu odbiorców, film Chryssosa to niepozbawiona potknięć, ale mimo to nad wyraz zręczna wprawka, sięgająca do szlachetnej tradycji absurdu. Znajdziemy tu zarówno duszny purnonsens w duchu Rolanda Topora, jak i formalne szaleństwo spod znaku Jana Švankmajera czy "Visitora Q" Takashiego Miike. Spośród tropów, kłania się także "Kieł" Lanthimosa, choć okrutny turpizm znany z filmu Greka, tonowany jest w tym przypadku przez ironiczny cudzysłów. Niekoniecznie odkrywcze, wciąż jednak wdzięczne w swym upodobaniu do bulwersowania i drwiny. Dla smakoszy dań niecodziennych. Ocena: ****
Jeżeli sądziliście, że po filmie Petera Jacksona macie spokój z King Kongiem przynajmniej na najbliższe ćwierćwiecze, to znaczy że nie doceniacie palącej potrzeby odgrzewania kotletów przez wielkie hollywoodzkie studia. Wielka Małpa powróciła, aby zdyskontować sukces innego legendarnego stwora: najwyraźniej po "Godzilli" Garetha Edwardsa, zapotrzebowanie na demolkę w wykonaniu przerośniętych, egzotycznych bestii ponownie wzrosło. Kong jeszcze raz musi udowodnić, że "Król jest tylko jeden".
Akcja "Wyspy Czaszki" toczy się w 1973 roku, u schyłku wojny w Wietnamie. Grupa geologów organizuje wyprawę na niezbadaną do tej pory, samotną wyspę na Pacyfiku. Naukowcom udaje się skaptować do udziału w swej misji doświadczonego tropiciela, panią fotograf oraz oddział amerykańskich żołnierzy, dla których będzie to ostatni wypad w nieznane przed powrotem z wojny. Żaden z uczestników akcji nie podejrzewa nawet, z jak śmiertelnym niebezpieczeństwem przyjdzie im się zmierzyć w trakcie tej ekspedycji...
Przyznam szczerze, że obietnica osadzenia klasycznej historii przygodowej w "wietnamskich" dekoracjach, podziałała na mnie niezwykle nęcąco. Kampania reklamowa, w której znajdziemy nawiązania do "Czasu apokalipsy" (nazwiska postaci pokroju Marlow czy Conrad, to z kolei oczywiste ukłony w stronę "Jądra ciemności" i autora książki) okazała się być strzałem w dziesiątkę. W tej sytuacji gotów byłem nawet przetrawić obowiązkową w przypadku współczesnego kina rozrywkowego rozpierduchę rozpisaną na orkiestrę CGI.
Czy dostałem to, czego bym pragnął? Cóż, zależnie od oczekiwań, film Vogta-Robertsa będzie albo niezwykle pozytywnym zaskoczeniem albo... zaskoczeniem wcale znowu nie aż tak wielkim. "Kong: Skull Island" to bowiem nic innego jak wzorcowy blockbuster, który za swój punkt honoru stawia dostarczanie zabawy. Trzeba mu oddać, że jest w tym nieporównanie bardziej skuteczny od rozbijających box office hitów pokroju "Jurassic World" czy kolejnego "Dnia Niepodległości". Debiutujący za sterami wysokobudżetowego widowiska reżyser wie, jak stopniować napięcie, kiedy przycisnąć pedał gazu, a kiedy uderzyć w tony sentymentalne. To frajda dla małych i dużych, odtwórcza, ale zręczna, a przy okazji podlizująca się pokoleniu widzów, które - tak jak sam twórca - na klasycznych przedstawicielach kina Nowej Przygody uczyło się, czym jest pojęcie "magii kina".
Czuć w tej żonglerce schematami (i cytatami) pasję i lekkość, a niektóre kadry to wręcz arcydzieła komputerowej sztalugi. Jest też masa dobrego rocka z epoki na soundtracku oraz gwiazdorska obsada złożona ze "znanych i lubianych". Teoretycznie wszystkie te składowe zasługują na uznanie ze strony spragnionego oddechu od codzienności widza. I w zasadzie mógłbym panu Robertsowi przyklasnąć, bo to jeden z lepszych filmów przygodowych ostatnich kilkunastu lat. Przynajmniej do pewnego momentu. Bo sam finał, co już zdaje się być tradycją w podobnych przypadkach, znów sprowadza się do mechanicznej i zgoła bezsensownej rozwałki. Nie po raz pierwszy i z pewnością nie ostatni, wychodziłem z kina z mieszanymi odczuciami i odrobiną niesmaku po nieprzyzwoitej orgii efektów specjalnych, które "skradły" show aktorom. Cóż, może kiedyś w końcu się uda bez tego... Ocena: ***½
Hollywoodzcy producenci nie wierzą w inteligencję widza - żaden wielki sekret, po prostu szczera prawda. Kiedy więc do przerobienia idzie co ambitniejszy wytwór kinematografii spoza ojczyzny hamburgera, można mieć pewność, iż jego wymowa, ciężar dramaturgiczny, oryginalna koncepcja narracyjna - słowem: cokolwiek decydowało o wyjątkowości danego dzieła - ulegnie drastycznemu spłyceniu, a forma i treść zostaną przykrojone stosownie do potrzeb i gustów masowego widza. Nie inaczej ma się sprawa w przypadku amerykańskiej wariacji na temat mangi Masamure Shirowa "Ghost in the Shell". Nieco ponad dwadzieścia lat wcześniej, komiks wziął na warsztat Mamoru Oshii, dając światu arcydzieło anime, które dziś uznawane jest za jeden z kamieni milowych nurtu określanego mianem cyber punka.
W aktorskim remake'u Ruperta Sandersa, na pozór wszystko zdaje się być na miejscu. Na pierwszym planie mamy graną przez Scarlett Johansson major Motoko Kusanagi. Motoko jest cyborgiem, działa w ramach tzw. Sekcji 9, skierowanej do zwalczania cyberterroryzmu. Jej zadaniem jest schwytać niejakiego Kuze (Michael Pitt), sprawcę serii zamachów na wysokich rangą pracowników firmy Hanka Robotics...
Fabuła "Ghost in the Shell" AD 2017, nie do końca pokrywa się z tą znaną z kultowej animacji sprzed dwóch dekad. Powtarzają się postaci, jako miejsce akcji znów mamy futurystyczne Tokio, jednak sama intryga jest już inna. Nie byłoby w tym może nic złego, gdyby nie fakt, że przy okazji zgubiła się gdzieś rzeczona "dusza". Filozoficzny wymiar oryginału w wersji Sandersa sprowadzony został do ciągu pustych, pretensjonalnych frazesów. Zarówno kino, jak i literatura, o istotę człowieczeństwa pytały nie raz i w tej kwestii, obraz Sandersa nie jest w stanie dodać od siebie nic nowego. W efekcie, otrzymujemy coś w rodzaju cyberpunkowej wersji "RoboCopa". Nieciekawy jest tutaj główny przeciwnik, poszczególne linie dialogowe trzeszczą w uszach, powodując mimowolny śmiech.
Szczęśliwie, nowy "GitS" nie jest taką porażką, jakiej można by się spodziewać po jankeskiej zabawie w cytaty. Broni się w szczególności za sprawą strony wizualnej - "design" rozświetlonej neonami metropolii robi wrażenie, nawet jeśli wiemy że to tylko dęte CGI. Niezła jest oprawa muzyczna (choć gdzież tam jej do tej z filmu Oshii'ego...), a sceny walk, w obecnych czasach rozbuchanego efekciarstwa, mogą uchodzić za oszczędne i stonowane. Klimatem, stara się reżyser nawiązywać do słynnego pierwowzoru, łącząc eskapistyczną przemoc i technologiczny puls z zadumą. To drugie wprawdzie nie wychodzi mu przekonująco, niemniej atmosferę jakąś tam się wykreować udało. Z zadania obronną ręką wychodzi także Johansson, która potrafi przy minimalnym nakładzie środków, uwiarygodnić swoja postać, targaną rozterkami hybrydę człowieka i maszyny.
Pytanie, czy po "Matrixie" i innych klonach azjatyckiego science-fiction, komukolwiek potrzebny jest jeszcze remake wyznaczającego trendy klasyka z 1995 roku? Rzecz wątpliwa, nawet jesli film przymila się "prezentami" pokroju gościnnego udziału Takeshiego Kitano. Może, gdyby za kamerą stał utalentowany twórca z własną wizją, a nie szeregowy wyrobnik z Fabryki Snów, efekt końcowy byłby bardziej frapujący. Tymczasem zaś otrzymaliśmy produkt przeciętny, taki, co to nie przynosi ujmy swemu sławnemu protoplaście, ale też szybko zniknie w odmętach zapomnienia. Ocena: ***