Jest rok 1954. Ray Kroc (Michael Keaton) jest komiwojażerem, przemierza Amerykę zaopatrując - z mizernym skutkiem - punkty gastronomiczne w miksery. Pewnego dnia dociera do niego wiadomość o zamówieniu, złożonym przez braci McDonald. Zaintrygowany (jakaż restauracja potrzebowałaby aż sześciu maszyn do shake'ów?), postanawia odwiedzić ich lokal. Widok, który zastaje, przechodzi jego najśmielsze wyobrażenia. Ciągnące się w nieskończoność kolejki, zamówienia wydawane w przeciągu pół minuty. Ray z miejsca wyczuwa nadarzającą się okazję i proponuje braciom wspólny biznes, oparty na rozciągającej się na cały kraj sieci franczyzowych punktów szybkiej obsługi...
To, co następuje potem, to dość dobrze znana historia narodzin zjawiska określanego dziś mianem "fast food". Kroc, niespełniony biznesmen, który całe dotychczasowe życie czekał na odpowiedni moment, nie marnuje szansy i przekształca usystematyzowaną linię produkcji dwójki skromnych przedsiębiorców w imperium finansowe. Jest druga połowa XX wieku, świat powoli otrząsa się z traumy, jaką była ostatnia wojna światowa i wkracza w erę wielkich korporacji. O bohaterze filmu Hancocka, myśleć można różnorako: z jednej strony - niewątpliwie wizjoner, z drugiej - kalkulujący na zimno, dążący do celu po trupach symbol krwiożerczego kapitalizmu. "The Founder" całkiem zręcznie rozkłada akcenty, zachowując niejednoznaczność tej postaci. W interpretacji Keatona, Kroc to po trosze marzyciel, uzdolniony przedsiębiorca, ale też wyrachowany szubrawca, zdolny zmieniać fronty zależnie od okoliczności.
Reżyser pozostaje asekuracyjny w swym podejściu do rzeczy, stosując środki właściwe większości hollywoodzkich biopiców. Scenariusz jest więc mocno "liniowy", po drodze odhacza obowiązkowe punkty z listy "od pucybuta do milionera", potrafi jednak zasiać ziarno wątpliwości w widzu. Idea ideą, ale gdzieś tam przy okazji mamy też do czynienia z narracją o utracie niewinności, o czasach gdy prywatna inicjatywa wypierana jest krok po kroku przez pozbawiony sentymentów biznes. W duchu kibicujemy bowiem skazanym na porażkę braciom, którzy bezradnie patrzą, jak ich rodzinna firma przepoczwarza się we wstrętnego im kolosa serwującego shake'i mleczne z proszku.
Opowieść o początkach najsłynniejszej sieciówki ze "śmieciowym żarciem" wydaje się być nieco uładzona, przykrojona do potrzeb masowego widza, który niechętnie przyjąłby do wiadomości nieprzyjemny aspekt sprawy. Wiadomo, w końcu "amerykański sen" pozostaje fundamentem o niezwykle atrakcyjnej sile oddziaływania. Drobny domokrążca może ziścić własne marzenia, nawet jeśli środki, jakich używa, wydawać się będą wątpliwe od strony etycznej. Niekoniecznie łatwo go polubić, ale nie można odmówić mu ambicji i determinacji. Narodziny globalnej "fast food nation" to pigułka gorzka, stanowi bowiem zwięzłą metaforę otaczającej nas rzeczywistości. To mógł być lepszy, bardziej pogłębiony obraz, ale nawet jako zaledwie poprawny i tak skłania do refleksji. Ocena: ***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz