12/30/2016

Gimme Danger (2016)

dir. Jim Jarmusch


The Stooges to bodaj "najsłynniejsza" spośród tych kultowych grup, co to nigdy nie odniosły sukcesu, ale ich wpływ na rozwój muzyki popularnej pozostaje niezaprzeczalny. W okresie swojej krótkotrwałej działalności, nagrali zaledwie trzy albumy (plus dwa w trakcie reaktywacji po latach), na ich koncertach częściej słychać było gwizdy, niż oklaski, w miarę upływu lat stawało się jednak oczywiste, że pochodząca z Ann Arbor w Michigan formacja, zaprezentowała na swych nagraniach nowatorskie i wizjonerskie podejście do rocka. Dziś krytyka zalicza ich do kręgu wykonawców proto-punka, prawda jednak jest taka, że w czasach, gdy grupa funkcjonowała, na długo przed Johnnym Rottenem i innymi apologetami, ich twórczość wyprzedzała swoją epokę, nie podlegała jakiejkolwiek kategoryzacji i jako taka, skazana była na niezrozumienie. 



Na przestrzeni lat, The Stooges dorobili się kręgu oddanych wielbicieli, nie wychodząc wszak z awangardowej niszy. Należał do nich m.in. młody David Bowie, za którego to sprawą, zespół miał możliwość nagrać "Raw Power", często uznawane za najlepsze i najbardziej dojrzałe dzieło muzyków. Udział w burzliwej karierze grupy persony "kameleona rocka" w dokumencie Jarmuscha jest konsekwentnie tuszowany i tutaj też leży podstawa wszelkich zarzutów odnośnie filmu. Dla miłośnika Stooges, "Gimme Danger" będzie doświadczeniem równie przyjemnym, co przeglądanie albumu rodzinnego. Powtarza się tutaj znane fakty, wiele jednak zostaje przemilczane. Zupełnie tak, jakby "ojciec chrzestny punk rocka", który przez cały seans pozostaje głównym rozmówcą, wolał nie rozgrzebywać zanadto przeszłości. Podróż wspominkowa do przełomu lat 60. i 70., będzie więc barwna i zajmująca, niemniej raczej zachowawcza.



Jim Osterberg jest bajarzem o nieodpartym uroku, błyskotliwym i zabawnym. Zasługi Jarmuscha na polu kina niezależnego są trudne do zaprzeczenia. Tak to chyba już jednak jest, że gdy spotyka się fan ze swoim idolem, to ciężko liczyć, aby padały niewygodne pytania. Iggy zapomina więc, że osobie Bowie'go zawdzięcza nie tylko próbę ratowania tonącego zespołu, ale też całą swoją karierę solową. Przebieg działalności grupy, który de facto polegał na ciągłym pędzie ku autodestrukcji, przedstawiony został z kolei w zgoła ugrzecznionym wydaniu. Niewiele tutaj o słynnych ekscesach pławiącego się w narkotykach i alkoholu kolektywu straceńców. Oczywiście, szukanie taniej sensacji to również żadne wyjście w przypadku próby stworzenia rzetelnego dokumentu, niemniej twórca "Mystery Train" dość stronniczo skupia się przede wszystkim na jasnej stronie legendy. Jakby nie patrzeć, w biografii takiego zestawu oryginałów, jak The Stooges, podobne podejście może nieco dziwić.



Brud, upodlenie, odwyki i ekskrementy - tego u Jarmuscha nie mamy. I kiedy siedzimy w sali kinowej, to owa perspektywa, przyjęty punkt widzenia, nie przeszkadzają. "Gimme Danger" nakręcone i zmontowane zostało z biglem, choć bez zbędnych udziwnień w kwestii formalnej. Ot, archiwalia plus gadające głowy. Rozrywki dostarcza gospodarz najlepszy z możliwych, toteż i o nudzie w trakcie tych stu minut mowy być nie może. Kiedy jednak wracam do domu i nastawiam takie "Fun House", nie mogę oprzeć się wrażeniu, że czegoś w tej opowieści zabrakło. Bo te dźwięki to nie tyle punk, co najczystszy nihilizm zaklęty w nutach. Jarmusch przypomina, że nonkonformizm i postawa "fuck off", wcale nie muszą stać na drodze do sławy i artystycznego spełnienia. Świadomie jednak zapomina dodać, że to bardzo wyboista droga życiowa. 

Ocena: ****



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz