Good evening
Do not attempt to adjust your radio, there is nothing wrong
We have taken control as to bring you this special show
We will return it to you as soon as you are grooving
Sadystyczni plantatorzy i jurni niewolnicy, alfonsi i bojówkarze, gigantyczne przyrodzenie i polowanie na ludzi. Western, kino akcji, eksploatacja, mondo. Głębokie Południe usiane polami bawełny, ulice Nowego Jorku, Dziki Zachód, slumsy Los Angeles. Blaxploitation wiele ma oblicz, a kilka z nich poznacie w dzisiejszym przekrojowym wpisie, w którym udział wzięło czterech eksploratorów: autor niniejszego bloga oraz członkowie redakcji The Blog That Screamed.
Say It Loud, I'm Black & I'm Proud!
***
1971
- Goodbye Uncle Tom (reż. Gualtiero Jacopetti, Franco Prosperi) – Idi Amin
Twórcy
formuły filmu mondo Gualtiero Jacopetti i Franco Prosperi biorą się za
barki z tematyką niewolnictwa. Oskarżenia o manipulowanie faktami dosięgły duet
już przy okazji Pieskiego świata (1962), oskarżenia o przyjmowanie
kolonialistycznej perspektywy i rasizm przy okazji Africa addio (1966). Goodbye
Uncle Tom miało być w założeniu odpowiedzią filmowców na te zarzuty:
kroniką zbrodni i oskarżeniem białego człowieka. W praktyce film tylko dolał
oliwy do ognia. Posiłkując się zapiskami i dokumentami z epoki, Włosi
odtwarzają przed kamerą sceny rodzajowe z amerykańskiego Południa, krainy pól
bawełny, bogatych plantatorów i poczciwych, posłusznych Wujów Tomów. Film
rozpoczyna majestatyczne ujęcie z helikoptera, któremu towarzyszy zaśpiewany z
pasją przez Katynę Ranieri, niosący nadzieję na lepsze jutro dla uciśnionych
utwór Oh My Love. Chwilę potem znajdujemy się we współczesnych Stanach i
obserwujemy zamieszki po zabójstwie Martina Luthera Kinga. Lepsze jutro to
odległa mrzonka, przed nami prawdziwa wojna rasowa. A potem w przeszłość:
dokumentaliści cofają się w czasie, by stworzyć kronikę niewolnictwa na
amerykańskiej ziemi. I pokazują wszystkie jego aspekty bez żadnych osłonek,
skrępowania czy uszanowania dla tabu. Nieludzkie warunki transportowania
czarnych na nowy kontynent, burdele dla białych, w których zamożnych klientów
obsługiwały trzynastoletnie dziewczynki, fermy ze stajniami czarnych „ogierów”
zapładniających po kilka kobiet dziennie czy chore igraszki nienasyconej
Delphine LaLaurie. Pomyślcie o dowolnym przejawie bestialskiego traktowania
przybyszy z Czarnego Lądu – na 99% znajdziecie go w obrazie Jacopettiego i
Prosperiego.
Goodbye Uncle Tom bez dwóch zdań nie mogłoby powstać w dzisiejszych
czasach. Ale już w momencie, gdy tandem makaroniarzy zabierał się za temat,
sprawa była co najmniej skomplikowana. Część zdjęć udało się zrealizować na
Florydzie, w Luizjanie i Mississippi. Co jednak z sekwencjami wymagającymi
udziału ogromnych ilości statystów, ze scenami tortur, szykan i maltretowania?
Jacopetti i Prosperi schronienie znaleźli na Haiti, gdzie tamtejszy dyktator
Papa Doc Duvalier zapewnił filmowcom nieograniczony dostęp do „aktorów”, wyposażył
ich w służbowe samochody, a nawet co piątek zapraszał na wystawne obiady.
Zniesmaczony warunkami panującymi na planie operator Benito Frattari (wcześniej
pracował przy Pieskim świecie), szybko się z niego zmył, by skwitować
całe przedsięwzięcie krótko: „ten film od początku był po prostu podły,
ostatecznie okazał się być jeszcze gorszy”. Podobnych oporów nie miał Riz
Ortolani, który na tę okazję stworzył jedną z najpiękniejszych ścieżek
dźwiękowych w swojej karierze. Ponaddwugodzinna wersja reżyserska obrazu w
Stanach została poszatkowana: chodziło nie tylko o dosadną przemoc, ale też
obecne w filmie odwołania do współczesności, które w rasowo podzielonych
Stanach budziły poważne wątpliwości. W rozgrywającym się w dzisiejszych czasach
finale Murzyn zaczytuje się w Wyznaniach Nata Turnera (1967) Williama
Styrona i wyobraża sobie z rozmarzonym wyrazem twarzy rzeź uprzywilejowanych
białych: czaszki rozłupywane siekierą, niemowlęta roztrzaskiwane o ścianę.
Pauline Kael wprost nazwała film „nawoływaniem do wojny na tle rasowym”. Jak
zawsze wrażliwy Roger Ebert załamał tym razem ręce i skapitulował, określając
dzieło znienawidzonych przez siebie Włochów (miał z nimi na pieńku już przy
okazji Africa addio) „workiem wymiocin rasizmu i perwersji”. Jeśli duet
z Italii chciał być postrzegany tym razem jako postępowi liberałowie, to
zdecydowanie coś poszło nie tak.
Owszem,
eksploatacyjny rodowód przedsięwzięcia widać tu jak na dłoni, to film
grubiański, chamski, rozpychający się łokciami, epatujący zarówno seksem, jak i
sadyzmem. A przy tym jedno z prawdziwych włoskich arcydzieł zdeprawowania.
Jakby bowiem nie patrzeć, reżyserom udało się wycisnąć z tematu niewolnictwa
absolutne maksimum szpetnego naturalizmu. Goodbye Uncle Tom być może
jest ciężki w odbiorze (przynajmniej takie zapewnienia można przeczytać można w
co drugiej recenzji i opinii na dowolnym portalu filmowym), ale dlaczego w
zasadzie film o systemowym (nie bójmy się używać tego słowa!) wykorzystywaniu
milionów ludzi w charakterze siły roboczej lub też seksualnych pupilków, miałby
być doznaniem lekkim i przyjemnym? A że pobudki i metody realizacji
przedsięwzięcia do dziś budzą kontrowersje? Cóż, dla Włochów to nie
pierwszyzna. Spytajcie Ruggero Deodato lub Umberto Lenziego od kogo pobierali
lekcje makaroniarskiego „realizmu magicznego”, a bez mrugnięcia okiem wskażą na
tę dwójkę skubańców: Jacopetti i Prosperi, ojcowie mondo, pionierzy
współczesnego dokumentu.
***
1973
- Black Gestapo (reż. Lee Frost) – Robert Mugabe
Uroczo
nieporadny w swoim rozbrykaniu film wyszedł spod ręki Lee Frosta, jednej z
najważniejszych postaci amerykańskiej eksploatacji, twórcy takich pereł jak
pierwsze nazisploitation Love Camp 7, czy choćby szalona blaxploatacyjna
komedia z elementami kina s-f The Thing with two Heads. Zaprawiony w
bojach, w 1975 roku dostarczył kolejny niepoprawny blax – Black Gestapo,
historię luźno inspirowaną poczynaniami Czarnych Panter, która już samym
zarysem fabularnym musi przyspieszyć bicie serca miłośników kina eksploatacji.
Rzecz
dzieje się w dzielnicy Los Angeles, Watts, znanej z sześciodniowych zamieszek
związanych z dyskryminacją rasową, które w 1965 roku przyniosły śmierć ponad 30
osobom. W dzielnicy narasta sprzeciw czarnych przeciw białej mafii, która poprzez
wymuszenia i haracze podporządkowuje sobie tak legalne jak i nielegalne
interesy. Jeden z mieszkańców, znany jako generał Ahmed, postanawia utworzyć
bojówkę wzorowaną na Czarnych Panterach, zwaną tutaj Armią Ludową, która
rozpoczyna walkę z białym terrorem. W wielu aspektach film Frosta kuleje:
aktorstwo jest zupełnie nijakie, montaż bójek wygląda nieporadnie, fabuła kupy
się nie klei. Trzeba jednak przyznać, że dobrze sportretowano białe łachudry,
które niecnie korzystają z niedoli różnorakich grup: a to zniszczą sklepik
czarnego handlarza mydłem i powidłem, a to nawiedzą białą seksworkerkę (przy
okazji rzucając bonmotami w stylu: „niezłe krzaczory, może je podpalimy?”),
która karierę opiera na dawaniu uciechy czarnym braciom, by następnie napaść i
zgwałcić Bogu ducha winną czarną spacerowczynię.
Frost
nie poprzestaje jednak na klasycznym ukazaniu złych białych i niewinnych
czarnych - dosyć szybko wewnątrz armii zaczyna tworzyć się na wzór niemiecki
osobna frakcja (analogia do sytuacji między SA a SS dosyć czytelna), paradująca
w hitlerowskich strojach pod przywództwem porucznika Kojaha, która nie ma oporu
przed przejęciem przemocowego biznesu opartego na wymuszaniu i haraczach. Nie
spodoba się to zapewne wirtualnym propagatorom i propagatorkiniom Wielkiej
Afroamerykanii – krainy, w którą wkracza biały skurwiały oblech, niszcząc jej
kulturowe dziedzictwo; ostatecznie okazuje się, że bycie szowinistyczną
szumowiną jest niezależne od posiadanego koloru skóry. Za nic reżyser ma także
jakąkolwiek poprawność polityczną w kwestiach związanych z historią – dość
powiedzieć, że już w czołówce ukazuje nazistowski marsz na tle ogłuszającego
„Sieg Heil”, który płynnie przechodzi w tak charakterystyczne dla gatunku
motywy funkowe. Finałowa konfrontacja dwóch liderów, do której nieuchronnie
prowadzi mętna fabuła okazuje się być kuriozalnym popisem nieokiełznanej
wyobraźni twórców filmu. Bohater za pomocą własnoręcznie zmontowanej
„wielorurki palnej” wycina w pień cały zastęp czarnego gestapa, by później stoczyć
walkę z Kojahem, która kończy się cudownie toporną bitką w basenie. Male
gaze'owy, lekki blaxploit na wieczór nie tylko dla ludzi, którzy nie wyrośli
jeszcze z dobranocek.
***
1975
- Welcome Home Brother Charles (reż. Jamaa Fanaka) – Malcolm
Biorąc
się za mapowanie takiego gatunku jak czarna eksploatacja (z ang. Black
exploitation) nigdy nie należy zapominać o najbardziej niedocenionych,
przez dziesięciolecia skazanych na systemowe wykluczenie dokonaniach nurtu, a
do takich z pewnością należy Welcome Home Brother Charles aka Soul
Vengeance. Film otwiera czołówka, w której podziwiamy hebanową rzeźbę
afrykańską przedstawiającą szamana o ogromnym przyrodzeniu. Zaraz potem
poznajemy brata Charlesa (Marlo Monte), który sterczy na dachu budynku z intencją
rozpłaszczenia się na chodniku kilkanaście metrów poniżej. Na miejsce przybywa
policja, która ściąga ukochaną desperata Carmen (Reatha Grey), by ta przemówiła
mu do rozsądku. O tym zaś, co popchnęło chłopaka do ostateczności dowiadujemy
się z zajmującej resztę filmu retrospekcji. Charles jest drobnym dilerem, który
podczas jednej z transakcji wpada w ręce wymiaru sprawiedliwości. Jednym z
gliniarzy, którzy go aresztują jest skrajny rasista Harry Freeman (Ben
Bigelow), facet któremu nie staje, więc go żona zdradza z afroafrykańskimi
ogierami. W akcie odwetu na całej czarnej rasie, gliniarz torturuje Charlesa i
próbuje go wykastrować. Okaleczony biedak trafia następnie na trzy lata do
więzienia. Kiedy z niego wychodzi, próbuje odbudować swoje dawne życie, ale nic
już nie jest takie samo jak wcześniej: kochanica odeszła w objęcia lokalnego
gangstera i świeci cyckami co wieczór w nocnym klubie, na dzielni zaś zero
respektu. Charles trzyma się kurczowo swej ścieżki resocjalizacji, jednak brak
perspektyw skłania go do powzięcia zemsty na sprawcach swego nieszczęścia:
policjantach, którzy go zapuszkowali, prokuratorze oraz sędzi. W krwawej
wendecie nieodzowne okaże się wykorzystanie supermocy, którą nasz mściciel
zyskał w więzieniu: przyrodzenia o rozmiarach i usposobieniu spasionej
anakondy…
Dzieło
Jamaa Fanaki (potem stworzy blacksploiterską trylogię więzienną Penitentiary
[1979-1987]) to twór niskobudżetowy, miejscami wręcz zalatujący amatorszczyzną,
ale za to stworzony z ogromnym wkładem najważniejszego mięśnia w ludzkim ciele.
Miejska przestrzeń slumsów Los Angeles rozrysowana jest z wyraźnym podziałem:
biali to mięczaki i impotenci, którzy z powodu swej frustracji nadużywają danej
im władzy, rdzenni mieszkańcy Afryki zaś to jurne chłopiska, które w końcu
zaczną korzystać ze swych naturalnych warunków. Kiedy brat Charles chwali się
przed małżonką swojego oprawcy swym gigantycznym szlauchem, ta nie krzyczy z
przerażenia jak pierwsza lepsza dewotka z oazy, lecz wpatruje się w narząd
zahipnotyzowana, wiedząc że jej status społeczny wkrótce zostanie przekreślony.
Jej kąciki ust unoszą się delikatnie w górę, oczy rozpromienia blask pożądania,
chusta na głowie jest jedynym co wiąże ją jako kurę domową z mężem
nieudacznikiem. Brat Charles przemawia spokojnie, takie też są jego ruchy, gdy
niczym trąba słonia prześlizguje się pomiędzy udami nienasyconej białaski.
Kiedy zaś brat Charles przedzierzga się w zleceniodawcę robót seksualnych za
sprawą podarowanego mu przez jego eskortę czerwonego kombinezonu, który wydaje
się być dlań wręcz szyty na miarę, ten nie tylko nie krępuje jego męskości, a
wręcz ją podkreśla. Sztafeta ochronna zmysłowo usuwa z siebie odzienie mówiąc
„obiecuję to z siebie zdjąć, jeśli tylko ty go włożysz”. Seksualizacja poczynań
bohaterów to jednak tylko dodatek do tła klasowego, które nigdy nie znika z
pola widzenia. Kiedy bowiem – cytując słynny przebój grupy Martha and the
Vandellas – nie masz dokąd uciec i gdzie się skryć, jedynym rozwiązaniem jest
podnieść z dumą czoło i zadusić wijącym się zaganiaczem skurwieli, którzy
chcieliby cię udupić.
Choć
niektórym pomysł na fabułę filmu wydać się może zgoła frywolny lub wręcz – o
jejku! – wulgarny, to Fanaka sprzedaje go w sposób nad wyraz subtelny,
skupiając się na kolorycie życia w getcie. Nim poznamy niezwykłą broń masowego
rażenia brata Charlesa, twórca wrzuca nas w rejony dramatu społecznego, kleci
zależności personalne, opowiada o głodzie życia, potrzebie wyswobodzenia ciała
i zmysłów. To opowieść iście emancypacyjna, zatopiona w ulicznym realizmie i
próbach ucieczki od przeznaczenia. Kiedy jednak twoim przeznaczeniem jest
posiadanie pięciometrowego kutasa to naprawdę ciężko jest przed nim uciec.
Gorzkie, jątrzące kino pulsujące rytmami ulicy i biciem serca.
***
1976 - Drum (reż. Steve Carver) – Papa Doc Duvalier
W 1975 na ekrany kin wchodzi Mandingo Richarda
Fleischera. Film jest adaptacją
bestsellerowej powieści zawodowego hodowcy psów Kyle'a Onstotta (białego),
którą zadebiutował w wieku 70 lat; wcześniej opublikował tylko branżowy
poradnik kynologiczny. Książka wydana w 1957 r. dała początek cyklowi sequeli i
prequeli, od miejsca akcji nazwanego „sagą Falconhurst”, traktującego o piekle
niewolnictwa na plantacjach XIX wiecznej Luizjany. Kosztowny, wyprodukowany pod
auspicjami studyjnego majora (Paramount) Mandingo pojawił się w
szczytowym okresie popularności kina blaxploitation (z reguły
niskobudżetowego). Z jednej strony była to ewidentna próba jej zdyskontowania,
z drugiej zaś wizja Fleischera świadomie rozmijała się z emocjonalnym
paradygmatem takiego kina. „Czarnym teraz wcale nie chodzi o to, by ich
rozumiano, ani o żadne rekompensaty za przeszłość. Oni chcą, by ich kochano.
Tak po prostu, za to kim są” - diagnozował nasz czołowy negrofil Leopold
Tyrmand. Dlatego kino blaxploitation miało uwodzić, afirmując bujny
witalizm i fizyczne piękno wyemancypowanych Afroamerykanów z metropolii. Ich
rytm życia, styl, funk, kulturę i mądrość ulicy. Ale co najważniejsze, blaxplo
dawało widzom energię i nadzieję, kreując nowych idoli, zwycięskich, czarnych
herosów i heroiny („Twardszy od Callahana, szybszy od Bullita” - kusił slogan
reklamowy Shafta). Tymczasem Mandingo władował się w tę defiladę
dobrej nadziei z całym traumatycznym okrucieństwem wywleczonym z
najczarniejszych (bez skojarzeń) kart amerykańskiej historii. Z całą
bezwzględnością przypomniał gehennę afroamerykańskich niewolników i rozpasany
sadyzm białych plantatorów, co ważne bez cienia otuchy dla pierwszych, ani
taryfy ulgowej dla drugich. Wszystko to podane zostało w formie histerycznego,
tandetnego melodramatu, z doładowaniem seksem i przemocą w
końsko-grindhouse'owych dawkach. Nie dziwota, że krytyka z równym okrucieństwem
zmiażdżyła film. Ale publiczności taka formuła najwyraźniej się spodobała i
obraz Fleischera przyniósł wymierny dochód. Producent Dino De Laurentiis
zarządził więc szybki sequel, biorąc na tapet jedną z późniejszych powieści
Onstotta.
Drum, choć fabularnie prostszy od poprzednika, jest
jeszcze bardziej krwawy, perwersyjny i groteskowy, to kino eksploatacji na
pełnej nitroglicerynie. Przenosimy się na plantację Hammonda Maxwella 20 lat
później. Znany z tytułowej roli w Mandingo drewniany, acz
okazały, ex-bokser Ken Norton wciela się w podobną postać. Drum, syn
niewolnika i białej kurtyzany Marianne (Isela Vega) wychowywany był przez jej
lesbijską, czarną partnerkę. Hammond (genialny Warren Oates) kupuje go za
krocie wraz z Blaisem (Yaphet Kotto), z którym Drum stoczył brutalną walkę dla
rozrywki białej socjety w lupanarze madame Marianne (przyparty do desek
Drum lubi gryźć, De Laurentiis lubił sprawdzone patenty, Mede z Mandingo też
gryzł). Hammond w porównaniu z innymi właścicielami traktuje swoich Murzynów
dość przyzwoicie. Jak wiemy z poprzedniego filmu, w ogóle nie pociągają go
białe kobiety, toteż szybko bierze sobie nałożnicę, czarną sprzątaczkę Regine.
W tej roli wystąpiła zasznurowana pod szyję Pam Grier, która filmowanie bez
pokazywania piersi miała zagwarantowane w kontrakcie. Generalnie czarnym żyje
się u Hammonda nie najgorzej, problemy zaczną się dopiero z przyjazdem jego
córki Sophie (gwiazdka XXX, brawurowa Rainbeaux Smith). Aniołkowata blond
małolata to doszczętnie zdeprawowana nimfomanka, która zaczyna robić Drumowi i
Blaise'owi otwarte awanse, nie poprzestając na smyraniu krocza zbaraniałych
niewolników, usługujących podczas obiadu. Młoda pyskuje wszystkim jak leci,
jest wulgarna i bezczelna w całej bezkarności! Gdy z cyckami na wierzchu zmolestuje
Blaise'a w stajni, niemalże cudem nie dochodzi do cudzołóstwa. Z zemsty,
rasistowska głupia cipa oskarża Afroamerykanina o gwałt. Ojciec, który choć
ma już powyżej uszu jej brewerii (moment, gdy Warren Oates wymierza drobnemu
podlotkowi siarczystego kopa w dupę to czysty powiew nostalgii za kinem lat 70.),
tym razem daje wiarę jej insynuacjom. Podczas przyjęcia, namówiony przez
pewnego potwornego Francuza, decyduje się wykastrować nieszczęśnika, na co
Marianne wznosi toast za kastrację wszystkich mężczyzn. Drum cichaczem uwalnia
Blaise'a. Ten z kolei wypuszcza grupę zaaresztowanych w szopie zbiegłych
niewolników. Uzbrojeni w widły, sierpy i łopaty, przypuszczają atak na posesję
białych panów, który przeradza się w masakrę. Drum nie przyłącza się do rebelii,
do końca próbując chronić Hammonda i jego najbliższych.
Pierwszym
reżyserem Druma był Burt Kennedy. Specjalista od komediowych westernów,
od jakiegoś czasu nie wiedzieć czemu regularnie i z marnym skutkiem desygnowany
do ekranizacji mocnej i bezkompromisowej literatury (Witajcie w Ciężkich
Czasach wg E. L. Doctorowa, Morderca we Mnie wg Jima Thompsona).
Zbulwersowany scenariuszem Kennedy nie dogadał się z De Laurentiisem i
zrezygnował, wraz z nim odeszła też część aktorów. Pałeczkę przejął 30-letni
Steve Carver, którego kariera rozpoczęła się parę lat wstecz, gdy Roger Corman
zachwycony nowelą filmową młokosa (Serce Oskarżycielem wg E. A.
Poego, 1971) uczynił go jednym ze swoich pretorianów niskiego budżetu. To
Carver zaangażował Pam Grier, z którą już wcześniej pracował przy Arenie (1974),
a także znaną z Mandingo Brendę Sykes do drugoplanowej roli kochanki
Druma. Carver miał tylko kilka dni na przygotowanie się i ogarnięcie materiału,
ale De Laurentiis podał mu wystarczająco precyzyjny azymut do działania
(„Pracowałeś z Cormanem? Robiłeś cycki i dupy? Chcę dokładnie tego samego. I to
dużo!”). Drum to film nie tylko ostro wyuzdany, ale i wyjątkowo zabawny,
głównie dzięki aktorom, którzy wspaniale wstrzelili się w przeszarżowaną
konwencję, bawiąc się przy tym w najlepsze. Idąc za radą swojego mentora Sama
Peckinpaha, Carver postawił na aktorów charakterystycznych, którzy kreują
prawdziwe serce obrazu i najlepiej się z nimi pracuje. Carver nie przepadał za
aktorami Metody, po złych doświadczeniach z Benem Gazzarą i Garym Buseyem.
Doprawdy
jest na kim oko zawiesić. Warren Oates połączył nonszalancję z pełną kontrolą
postaci, kreując figurę sprośnego pana na włościach, co jakiś czas zmuszanego
przez okoliczności do komicznego w całym przerysowaniu egzekwowania władzy
(jego mimika to w idealnym świecie Oscar murowany!). Dotrzymuje mu kroku Fiona
Lewis, w roli ą-ę damulki z Południa, którą Hammond zamierza poślubić dla
fasady, żeby ludzie nie plotkowali, ustawicznie zbulwersowanej jego prostackimi
manierami. Wspomniana Rainbeaux Smith wnosi chemicznie czysty southern girl
power, zaś Isela Vega to już ekstraklasa jakiej dziś nie uświadczysz: czuła
pikanteria, wrodzona dystynkcja i piękne full frontale, przed którymi nie miała
najmniejszych oporów. No i John Colicos, jako Bernard De Marginy, główny
bad guy. Francuz, okrutnik i człek
nieheteronormatywny (postać jakby bajkowa, wiadomo, że złych gejów nie ma) ,
niedoszłe nemezis Druma. Po tym, jak usiłował posiąść Murzyna, a ten
poczęstował go jednym ze swoich ,,prostych weselnych", Bernard nasyła na
niego potężnego bukata z nożem Bowie (piękna walka), a następnie zabija
przybraną matkę Druma strzałem w plecy. Colicos, typ o aparycji podstarzałego
Tomasza Beksińskiego w peruce, idealnie odegrał drania ustawicznie podnieconego
wszystkim co najpodlejsze (spersonifikowana pozycja widza w exploiterskim
tekście filmowym? Kto wie?). W finale potężna łapa Druma szybkim atakiem z
dolnej półsfery wyrywa Francuzowi jaja. Niestety MPAA zrobiło to samo z całą
sceną, usuwając najmocniejsze detale (kilka innych drastycznych scen wycięto w
całości). W zasadzie jedynym, który zagrał rolę z pełną powagą był Yaphet
Kotto, świetnie oddając tłumioną do czasu wściekłość poniżonego Blaise'a. Za to
poza planem Yaphet ostro świrował, domagając się większego campera Winnebago, niż
ten, którym jeździł Ken Norton, bo jak nie, to nie będzie grał. Dino musiał
łagodzić sytuację. W przypadku Kena Nortona trudno mówić o aktorstwie nawet
szczątkowym. Ale jego Drum to człowiek bez właściwości i świadomości,
akceptujący parszywy los bez szemrania, dlatego cała ta otępiała kreacja nie
musi specjalnie razić. Dziś pewnie zostałby schrupany na przystawkę za brak
symptomów konkretnej traumy, ewentualnie obsadzono by go w roli Abrahama
Lincolna w historycznej produkcji Netflixa. Slave Wave drugiej połowy lat 70.
obejmująca też włoską, trashową odpowiedź (Mandinga reż. Mario Pinzauti,
1976) , znalazła ukoronowanie w epickim serialu Korzenie (1977),
cieszącym się wielką oglądalnością również w Polsce.
***
1976
- Joshua (reż. Larry G. Spangler) – Emeka
Freda
Williamsona można nazwać nie tylko jedną z czołowych gwiazd blaxploitation,
ale i również główną ikoną westernowej inkarnacji tego nurtu. Ów status
zagwarantowała mu rola przemierzającego Dziki Zachód eks-niewolnika, w którego
wcielił się w The Legend of Nigger Charley (Martin Goldman, 1972) i
kontynuacji The Soul of Nigger Charley (Larry G. Spangler, 1973). Cykl
zwieńczył, unieśmiertelniony tytułową piosenką, Boss Nigger (1974) spod
ręki niegdysiejszego mistrza sci-fi., Jacka Arnolda, lecz aktor jeszcze nie
rozstał się z siodłem. W 1975 roku wystąpił u boku dwóch innych czarnych braci,
Jima Browna i Jima Kelly’ego, w widowiskowym spaghetti Antonio Margherittiego Osiemdziesiąt
sześć tysięcy dolarów oraz wyreżyserował niezależny projekt Adiós Amigo,
gdzie partnerował mu znajdujący się przed przełomem w karierze Richard Pryor.
Komediowa (przynajmniej w teorii…) produkcja okazała się być tworem wyjątkowo
nieudolnym, spuśćmy nań empatyczną zasłonę milczenia i przyjrzymy się ostatniej
kowbojskiej dżygitce kultowego „Hammera”.
Czarnoskóry
weteran Unii, tuż po powrocie z wojny, natrafia na zwłoki zastrzelonej
rodzicielki. Dowiaduje się ponadto, że winowajcy uprowadzili nabytą
korespondencyjnie żonę farmera, w którego gospodarstwie przebywała zamordowana.
Chwyta więc czym prędzej ojcowski karabin, jedyne rodzinne precjozo jakim
dysponowała matka (sic!) i wyrusza na łowy. Starzy westernerzy powiadali, że
„Bóg stworzył ludzi, a Samuel Colt uczynił ich równymi”, ale Josh zmuszony
będzie uciec się do zręcznych forteli i iście partyzanckich podchodów, by
zniwelować przewagę uprzywilejowanych liczebnie białych bandytów.
Otrzymujemy
coś na kształt murzyńskiego Chato (Michael Winner, 1972), choć trafniejsze
wydaje się przywołanie ascetycznego Cry Blood, Apache (1970) Jacka
Starretta. Fabuła opiera się na prostej - acz nośnej - formule obrazującej
eliminację przeciwników na quasi-slasherową modłę, scenerię zaś zapewniają
surowe pustkowia. Łatwo przy tym zauważyć, że budżet musiał być tak mizerny,
jak w kręconych za apartheidu w RPA undergroundowych blaxploitach z Kenem
Gampu. Z realizacyjnej siermięgi wychyla się naturalna charyzma Williamsona, z
nieodzownym cygarem w zębach i w dystynktywnym dla jego westernowych kreacji
kapeluszu ze srebrnymi krążkami, który zakosi później Quentin Tarantino. Nowość
do maczystowskiego look booku wprowadza natomiast przytroczony za
ramieniem nóż.
Rzecz
najlepiej sprawdza się w pozbawionych dialogów momentach, gdy obserwujemy drogę
mściciela. Zastosowanie znajdzie jad grzechotnika, zaostrzona żerdź przekłuje
na wylot szyję śpiącego zakapiora, ktoś inny podzieli los ofiar sędziego
Lyncha. Pomysłowo wypada numer z przytwierdzonym do drzewa winchesterem,
którego spust odciągnięto mokrym powrozem –
sznur z czasem uwolni cyngiel i odda samoistnie strzał do przywiązanego
vis-a-vis złoczyńcy. Atmosferę podbija nietypowa dla gatunku elektronika -
niestety, złowróżbne pomruki i pogwizdy sekwencerów co rusz zakłócane są przez
monotonne „patataje” rodem ze sztampowej końskiej opery i to w dość
krotochwilnej tonacji.
Joshua to swoisty odprysk wspomnianej Trylogii
Czarnucha, podpisany przez twórcę jej środkowego segmentu, niemniej Fredowi
nie towarzyszy tym razem nieodłączny D'Urville Martin (i ogólnie zrezygnowano z
żartobliwych akcentów). W epizodzie pojawia się Isela Vega - partnerka Warrena
Oatesa z …Alfredo Garcii (1974) - z zabójczym rewolwerem w dłoni i
wystrzałową trwałą na głowie. Uprowadzoną ślicznotkę gra Brenda Venus - niezapomniana
Indianka George, której wdzięki dopingowały do treningu Clinta Eastwooda w Akcji
na Eigerze (1975). Początkowo panna służy przemocowcom za kolektywny
materac, potem zadziałają twarde reguły kina lat 70. - vide: Polowanie (1971) Dona Medforda
- i wszelki gwałt pójdzie w niepamięć. Dziewczę awansuje w zbójeckiej
hierarchii z podrzędnej funkcji „przewoźnego ruchadła” na prestiżową i
spełnioną „nałożnicę bossa”. I zawrze sztamę z resztą renegatów. Skutkuje to
interesującym przetasowaniem, ponieważ nieustępliwy „anioł zemsty” nie zamierza
rezygnować z krwawego żniwa. Ani martwić się życiem zakładniczki.
Larry G.
Spangler poświęcił się tanim westernom, poczynając od fatalnie przyjętego
debiutu The Last Rebel (1971) z futbolistą-celebrytą Joe Namathem. Ciekawostką
jest whodunit w anturażu XIX-wiecznego pogranicza, A Knife for the Ladies
(1974), z elementami giallo/slashera - rozmytymi jednak w nadmiarze dialogów i
sznycie kryminalnego wydania Bonanzy. Domykający skromną filmografię Joshua
wypada w tym zestawieniu najfajniej, chociaż wciąż posiada autorskie przywary:
nieporadność warsztatową, problemy z dramaturgią i utrzymaniem tempa,
niewykorzystany potencjał pewnych motywów (no i psychologię na skróty). Pozycja
pod rozwagę zahartowanych koneserów grindhouse’u… oraz lektura obowiązkowa dla
aspirujących znawców (i znawczyń) blaxploitation.
***
1980
- Mad Mex – The Blackfighter (reż. Max H. Boulois) – Idi Amin
Jo (Max H. Boulois) to twardy typ. Odsłużył
swoje w Wietnamie, przedtem był odnoszącym sukcesy zawodnikiem NFL. Teraz
popadł w długi hazardowe i ogólnie ma przesrane. Aż wtem nadarza się okazja:
chłop dostaje propozycję zgarnięcia wolnego od podatku miliona dolarów. Jedyne,
co musi zrobić, to wziąć udział w pewnej grze. Gra nazywa się: „polowanie na
człowieka”. Tym człowiekiem ma być Jo…
Max H.
Boulois to interesujący okaz self-made mana. Urodził się na Martynice, w latach
60. pracował jako dziennikarz w kilku czasopismach na terenie Francji. W
kolejnej dekadzie zamarzyła mu się kariera muzyczna i przeniósł się do
Hiszpanii, gdzie wydał trzy albumy i nawet udało mu się wylansować
międzynarodowy przebój pod tytułem Bananaticoco. Kiedy zaś rytmy disco
okazały się niewystarczające, przeniósł swe zainteresowanie na kino.
Wyreżyserował łącznie trzy filmy (oraz wystąpił w kilku innych): w 1981 roku na
ekrany trafił Black Jack z udziałem Petera Cushinga i Claudine Auger,
rok później Black Commando będący współczesną wariacją na temat Otella
(w postać Jago wcielił się Tony Curtis). Przed tymi dwoma był jeszcze Mad
Mex – The Blackfighter aka Big Game. Inspirację w tym przypadku
stanowiło opowiadanie The Most Dangerous Game (1924) Richarda Connella,
ale odnaleźć można również tropy kierujące do Zbiega z Alcatraz (1967).
Warto odnotować, że Boulois film nie tylko wyreżyserował, ale też napisał do
niego scenariusz, obsadził się w głównej roli i napisał muzykę. Funkcję
człowieka orkiestry najpewniej wymusiły na nim na równi niski budżet, jak i
próżność: postawny Murzyn z kolonialnych rubieży francuskich usiłuje wszak
wykreować się tutaj na nową gwiazdę kina akcji. Trzeba mu oddać, że ma ku temu
pewne predyspozycje, bo przed kamerą wypada wcale nieźle, ma w sobie niezbędny
luz i charyzmę. Rozbija się ona jednak o chałturniczą realizację i mielizny
scenariusza.
Zdjęcia
na ulicach Manhattanu kręcone były ewidentnie partyzancką techniką „z
przyczajenia” à la Zamknąć za sobą drzwi (1987): gwiazdor
przedsięwzięcia przechadza się po ulicach, filmowany przez ekipę z ukrycia.
Nieco oddechu zapewniają sekwencje akcji rozgrywające się w „dziczy”, kiedy
to nasz weteran musi stawić czoła pragnącym go ustrzelić i powiesić nad
kominkiem bogaczom. Udało się nawet wypożyczyć helikopter, który widowiskowo
eksploduje w jednej ze scen poza kadrem. Amatorka bijąca z ekranu ma jednak w
tym przypadku swój powab, historia płynie z gracją, zapewniając odpowiednią
dawkę rozrywki w duchu fais-le toi-même. Tak jest przynajmniej w
pierwszej połowie, bowiem kiedy bohater powraca do Nowego Jorku, zaczyna się dość
rozlazły revenge flick. Czarny Rambo (tak, wiem, że rzecz powstała co
najmniej dwa lata przed hitem ze Sly’em, niemniej podobieństwa fabularne
miejscami same rzucają się w oczy) będzie teraz mścił się na tajemniczej
organizacji, która nie dość, że obiecała milion baksów i nie dotrzymała umowy,
to jeszcze ukatrupiła jego najlepszego kumpla z Namu. Od tej pory Boulois
jeździ głównie po ulicach miasta i różnych zadupiach, a my z okna jego
samochodu obserwujemy Amerykę A.D. 1980. Film rozpada się na dwie części, z
których ta pierwsza jest zdecydowanie bardziej zwarta i wciągająca, druga –
zwyczajnie przynudza. Powodowany ograniczeniami budżetowymi zmysł
„dokumentalisty”, który postanowił użyć każdą nakręconą w trakcie wypadu do
USA klatkę filmu, ma jednak u Bouloisa pewne plusy: Mad Mex to przede
wszystkim bajeczna pocztówka z Manhattanu przełomu lat 70. i 80.: podziwiamy
Times Square w całym jego majestatycznym zasyfieniu, są ujęcia z lotu ptaka
(patrz: helikopter) i ogółem dużo miejskiego brudu, który to reżyser i aktor
potrafi – być może tylko przy okazji – przekuć na swoją korzyść. Z
funkująco-dyskotekowym soundtrackiem rzecz ma po prostu wybitnie czaderski feeling
i nawet jeśli od pewnego momentu naddatek narracyjny zaczyna męczyć, to wciąż
nie potrafię Mad Mexa skreślić: jest w tym popisie kreatywności jednego
człowieka coś, co budzi sympatię, a nawet podziw. Bo to, że Boulois miał
ambicje, nie ulega wątpliwości. I z większą kasą na pokładzie to mógłby być
B-klasowy szyk pełną gębą.