dir. Woody Allen
Skazany na banicję i wzgardzony przez disnejowskie gwiazdki,
Woody Allen powraca na Półwysep Iberyjski, tym razem na zaproszenie festiwalu w
San Sebastian, wokół którego toczy się akcja jego najnowszego filmu. O sukcesie
na miarę Vicky Cristina Barcelona
(2008) nie mogło być jednak tym razem mowy: raz, że klimat polityczny nie sprzyja,
dwa, że w obsadzie ze świecą szukać modnych, pierwszoligowych nazwisk (z jednym
wyjątkiem, ale o tym zaraz).
Jest jeszcze trzecia kwestia: Rifkin’s Festival to Allen zaledwie poprawny, jadący na
autopilocie, jeszcze jedna lekka, oparta na ogranych chwytach komedia w jego
dorobku, której daleko do wdzięku i polotu O
północy w Paryżu (2011) czy przenikliwości Blue Jasmine (2013). Nie ma tu również miejsca na hiobowe tony z
takiego Na karuzeli życia (2017),
jeśli już to najbliżej do trywialności W
deszczowy dzień w Nowym Jorku (2019) – ot, kolejny neurotyk w kolekcji
bohaterów reżysera i kolejny romans, który nigdy się nie ziścił.
Bohaterem obrazu jest niejaki Mort Rifkin (Wallace Shawn), który niegdyś wykładał filmoznawstwo na uniwersytecie, a obecnie bezskutecznie próbuje napisać powieść na miarę – jak sam mówi - Dostojewskiego lub Joyce’a. Mort przybywa na festiwal filmowy w San Sebastian wraz z żoną Sue (Gina Gershon), która zajmuje się sprawami PR-owymi odnoszącego sukcesy młodego reżysera z Francji. Mort podejrzewa, że małżonka i jej podopieczny mają romans, ale poza sadzeniem kąśliwych uwag nie jest w stanie zbyt wiele zrobić. Wypoczynek w kurorcie nabiera dlań rumieńców dopiero w momencie, gdy poznaje urodziwą panią kardiolog (Elena Anaya)…
Znacie? Znamy! Typowe Allenowskie konfiguracje powracają tu w formie praktycznie niezmienionej. Czy twórca Annie Hall (1977) się powtarza? To akurat wiemy już od lat. A że robi to raz lepiej, raz gorzej to już inna sprawa. W tym przypadku ratuje go autotematyczne podejście: rozterkom sercowym postaci towarzyszą rozważania na temat klasyki filmowej, dodatkowo ubarwione scenami snów/wizji Morta, w których reżyser wprost odwołuje się do swych idoli: Felliniego, Bergmana, Truffauta, Buñuela, Godarda, Leloucha i – jedynego w tym zestawieniu Amerykanina – Orsona Wellesa. Obok głównej osi akcji dostajemy więc czarno-białe sekwencje parodiujące takie tytuły jak Obywatel Kane (1941), Siódma pieczęć (1957), Do utraty tchu (1960), Jules i Jim (1962), Anioł zagłady (1962), Osiem i pół (1963) czy Persona (1966). Nie są to nawiązania zbyt subtelne, ale większość z nich wystarcza na pół-uśmiech. Tak jak ma to miejsce w przypadku Bergmanowskiej partii szachów, w trakcie której cameo w roli Śmierci zalicza Christoph Waltz.
Najjaśniejszy punkt przedsięwzięcia stanowi udział Wallace’a Shawna, który figurę wielkomiejskiego neurotyka czuje doskonale, ale jednocześnie nadaje jej ludzki, „swojski” (pardon!) sznyt. Nie gwiazdorzy, jak wielu przed nim, którym przyszło wchodzić w buty uzależnionego od psychoanalizy okularnika; odgrywa swoją rolę w duchu pociesznego wujka malkontenta i wygrywa sympatię widza za sprawą naturalności, nie zaś aktorskiej szarży. Jego Mort/Allen to zdziadziały hipochondryk, który bywa żałosny gdy nieudolnie umizguje się do o połowę od niego młodszej pani doktor, ale ma też w sobie ciepło i mądrość życiową, które pozwalają mu znosić wszelkie porażki z godnością.
Banałem będzie więc stwierdzenie, że Rifkin’s Festival to Allen tylko dla zdeklarowanych miłośników
Allena. Jest błahy, pozbawiony przebojowości, staromodny i – całkiem prawdopodobne
– rozwlekły. Dokładnie taki, jakiego Allena lubię. Ci więc, którzy dzieła
Nowojorczyka oglądają od święta, wtedy kiedy zdobywa nagrody, mogą spokojnie
odjąć ze dwie gwiazdki od mojej oceny i seans sobie odpuścić. Ja nie narzekam,
bo filmy tego jegomościa to już jedne z niewielu premier we współczesnym kinie
na które czekam z wytęsknieniem.