dir. Andy Milligan
Andy Milligan w annałach zapisał się jako twórca niskobudżetowych, czasem wręcz na poły amatorskich horrorów, które stanowią większość jego filmografii. Uzupełniają ją okazjonalne wycieczki w kierunku twardej pornografii, a także kręcone całkiem „serio” dramaty społeczne. Fleshpot on 42nd Street stanowi połączenie obu konwencji: to w gruncie rzeczy ckliwy melodramat o spragnionej miłości dziwce, nakręcony jednak w typowo grindhouse’owej manierze. W wersji pierwotnej film zawierał kilka krótkich scen hardcore, które – co istotne – stanowiły jedynie dodatek do fabuły i są w niej w logiczny sposób uzasadnione. Na ekrany trafiła również wersja okrojona, w wydaniu soft (zatytułowana The Girls of 42nd Street), która następnie wydana została na rynku VHS. Dopiero po latach niestrudzeni renowatorzy z Vinegar Syndrome dotarli do oryginalnych negatywów i poddali je restauracji, wypuszczając na Blu Rayu tzw. Director’s Cut, zgodne z pierwotnym zamysłem Milligana i zawierające wspomniane wstawki XXX.
Nawet jednak w wersji nieocenzurowanej nie mamy do czynienia z rasowym pornosem: tak jak wspomniałem powyżej, sceny zbliżeń są krótkie i jedynie „uzupełniają” akcję. To przede wszystkim surowe „kino ulicy”, wyposażone w pełnokrwiste postaci, oparte na zaskakująco dobrych dialogach. Paradoksalnie, Milligan filmuje głównie we wnętrzach (w tym w swojej posiadłości/studio na Staten Island), kiedy zaś wychodzi na zewnątrz, by zaczerpnąć „wielkomiejskiego życia”, używa „partyzanckich” rozwiązań (filmowane z okna samochodu życie na Times Square, które – zgodnie z tytułem – stanowi główny punkt odniesienia dla fabuły jako okolica zaludniona przez prostytutki, alfonsów i wszelkiej maści przegranych). Ograniczenia budżetowe widoczne są więc (i słyszalne, bo dźwięk miejscami pozostawia sporo do życzenia) na pierwszy rzut oka, ale ten chropawy, eksploatacyjny charakter stanowi de facto o atrakcyjności całego przedsięwzięcia.
Siła tkwi również w aktorstwie, zadając kłam obiegowej opinii, że aktorzy porno nadają się tylko do jednego. Świetna jest Cannon jako pragmatyczna, doświadczona przez życie dziewucha, która próbuje się wyrwać z rynsztoku – to bez dwóch zdań rola życia aktorki, znanej z występów w szeregu skin flicków z pierwszej połowy lat 70. Partneruje jej prawdziwa gwiazda branży, Harry Reems, z którym Cannon spotkała się zresztą w tym samym roku w znacznie mniej romantycznych okolicznościach na planie ultra-zwyrodniałego roughie Forced Entry – on również wychodzi poza swoje zwyczajowe eploi ogiera, wcielając się w jedyną jednoznacznie pozytywną postać w całym filmie. Swój popis ma Neil Flanagan, stały współpracownik Milligana jako drag queen „drugiej świeżości”: jest wyzywający, prowokujący, krzykliwy, ale też w jednej ze scen nieoczekiwanie ma swoje pięć minut, gdy jego bohater odkrywa prawdziwe, niewyretuszowane oblicze.
Fleshpot mami więc głównie obietnicą sleazu i oślizgłej rozrywki z zacisza dusznego, obspermionego kina porno, pod spodem mamy jednak słodko-gorzką opowieść o wyrzutkach społeczeństwa, z niespodziewanie cierpkim finałem. Twórca The Rats Are Coming! The Werewolves Are Here! (1972) zręcznie równoważy humor i powagę, opowiada językiem ulicy, bez cienia fałszu czy kokieterii. I – koniec końców – wyciska z nas współczucie dla swoich pogubionych bohaterów, którzy są dalecy od ideału, ale jednocześnie głęboko ludzcy: maskujący uczucia cynizmem, czasem głęboko naiwni, kiedy indziej zrezygnowani i pozbawieni złudzeń. Jeśli więc „pornos” to nieoczekiwanie humanistyczny i wcale niegłupi. Zapomniana perła wyłowiona z grindhouse’owego szlamu, która dzisiaj robi zapewne jeszcze większe wrażenie, niż przed laty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz