Nieodległa przyszłość. Raoul (Andreas
Sportelli) i Raphaela (Rebecca Winter) to para dzieciaków z dobrych domów,
która pewnego wieczoru trafia do szemranej okolicy. Wstępują do zorganizowanej
w lofcie galerii sztuki, gdzie właśnie odbywa się wernisaż grupy młodych
artystów. Raoul i Raphaela nie są jednak zbytnio zainteresowani abstrakcyjnymi
malowidłami, co nie umyka uwadze ich autorów. Kiedy wystawa dobiega końca,
młodzi kochankowie zostają sam na sam z grupą domorosłych artystów-punków, którzy
zapragną wziąć odwet za klasową niesprawiedliwość, a obiektem ich gniewu stanie
się właśnie dwójka „bananowców”…
Eckhart Schmidt, pomimo że w swojej karierze nakręcił około
stu filmów (znacząca większość spośród nich stanowiły dokumenty), najbardziej
znany jest ze swojego kontrowersyjnego, kanibalistycznego dreszczowca Der Fan (1982). Zrealizowany z widocznie
mniejszym budżetem Loft nie ustępuje
wszak wspomnianemu tytułowi pod względem nihilizmu i intensywności przekazu.
Ograniczona w całości do czterech ścian akcja nabiera rozpędu powoli: po
dłuższej ekspozycji przychodzi fala psychicznego terroru, którego kumulacja
znajduje ujście w krwawym finale. Na przeciwległych szańcach stają
przedstawiciele sytego społeczeństwa i anarchizujące wyrzutki. To, że
zapalnikiem jest spór o ignorancję w obliczu artystycznych form wyrazu nadaje
całości groteskowo alegoryczny wymiar. Bo Raoul i Raphaela od podziwiania
surrealistycznych bohomazów bardziej zainteresowani są pieprzeniem się po
kątach, co dla wrażliwych obdartusów z galerii było niczym policzek w twarz.
Lont już się iskrzy i szybko przestaje być istotne, kto zaprószył ogień. Teraz
to już walka o dziejową sprawiedliwość: my albo oni, zjedz lub zostań
zjedzonym.
Wszystko to dzieje się w obskurnej, post-industrialnej
melinie, pofabrycznym nieużytku, jednym z tych, które po latach przerabiane będą na
nocne kluby dla hedonistycznego pokolenia rave. W tle do znudzenia wygrywany
jest ten sam prosty motyw syntezatorowy, który zmiksowano z odgłosami
wystrzałów i wybuchów. Jesteśmy na wojnie, a siedziba squatersów to jej główny
front. Jest w tym post-apokaliptyczny sznyt, zupełnie jakbyśmy dotarli na skraj
cywilizacji konsumpcjonizmu, gdzie niechciane, wyparte poza nawias masy
wreszcie chwytają za broń. Schmidt konflikt systemowy zarysowuje wyraźnie, lecz
nie traci przy tym z oczu potencjału rozrywkowego. Loft jest niczym ponura, podbudowana
rewoltą, RFN-owska odpowiedź na klasyki kina gwałtu pokroju The Last House on the Left (1972) czy The House on the Edge of the Park
(1980). Przemoc nie przyjmuje tu wprawdzie formy bestialskich tortur, przez
większość czasu wisi jedynie w powietrzu, by z czasem zacząć zbierać swe żniwo.
Oczywiście, klaustrofobiczne ulokowanie akcji ma zarówno
plusy, jak i minusy. Że klimat jest gęsty i zewsząd wali rzygiem to jedno, inna
sprawa to to, że miejscami rzecz sprawia wrażenie adaptowanej na potrzeby
dużego ekranu sztuki. Umowność czasu i miejsca akcji idą w parze z nieco zbyt
deklaratywnymi dialogami, a co niektóre sceny są zanadto przeciągnięte
(przepychanka pomiędzy Raoulem, a najbardziej agresywnym spośród punkowej zgrai
Furio [Karl-Heinz von Liebezeit] w pewnym momencie zaczyna wręcz zakrawać na
farsę). W trakcie seansu łatwo sobie wyobrazić, że cała opowieść wystawiona
mogłaby zostać z sukcesem właśnie w loftowej scenerii, przez jakąś awangardową
trupę teatralną.
Jakby jednak nie patrzeć, Loft to kawał intensywnego, niepokornego kina. Fascynująco brudnego
i chropowatego. Wszelkie techniczne niedociągnięcia, podobnie jak absurdalna
pretekstowość scenariusza działają tu więc na korzyść, zwielokrotniając
wrażenie autentyzmu. Znajdą tutaj dla siebie coś zarówno niedzielni marksiści,
którym marzy się wielki społeczny przewrót, jak i entuzjaści kina spod znaku
R&R, którzy z pewnością docenią nieco ekstrawagancki (egzotyczny?) - w kontekście utrwalonych gatunkowych tropów - sznyt
dzieła Schmidta.
Bret Easton Ellis nie rozpieszcza miłośników swojego
talentu: ostatnia jego powieść, Cesarskie
sypialnie, wydana została w 2010 roku. Nie oznacza to jednak, że przez
ostatnią dekadę autor American Psycho
całkowicie próżnował. Wprawdzie na rynku wydawniczym w tym okresie ukazał się
jedynie zbiór esejów jego pióra (White,
2019), jednak swoją aktywność pisarz skupił na… scenariopisarstwie.
Wyreżyserowane przez Paula Schradera Canyons
(2013) dla większości było rozczarowaniem, a thriller The Curse of Downers Grove (2016) przeszedł z kolei kompletnie nie
zauważony, niemniej Kalifornijczyk najwyraźniej nie zamierza rezygnować z
filmowego medium. Ostatnim owocem jego flirtu z X muzą jest reklamowany jako
młodzieżowy slasher Smiley Face Killers…
Inspiracją dla historii jest jedna z tzw. urban legends. Jej źródłem jest teoria
stworzona przez dwóch nowojorskich detektywów, Kevina Gannona i Anthony Duarte
oraz profesora kryminalistyki Lee Gilbertsona, którzy przebadali kilkanaście
przypadków utonięć na Środkowym Zachodzie i wysnuli tezę, iż tak naprawdę były
one wynikiem działania seryjnego mordercy (tudzież grupy zabójców). Jednym z
dowodów na to miałby być fakt, iż w bliskiej okolicy odkrycia zwłok każdorazowo
znajdowano graffiti z charakterystyczną „uśmiechniętą buźką” (stąd nazwa Smiley face murder theory). W filmie
Tima Huntera śledzimy losy nieprzystosowanego społecznie studenta Jake’a (Ronen
Rubinstein): chłopak cierpi na postępującą depresję, jednocześnie odmawiając
przyjmowania leków psychotropowych. W momencie kiedy zaczyna otrzymywać
tajemnicze SMSy z pogróżkami, jego wyalienowanie i paranoiczne nastroje
pogłębiają się…
Może warto zacząć od tego, że Smiley Face Killers dość niefortunnie przypięto łatkę „slashera”,
co z kolei okazało się być źródłem frustracji wielu odbiorców. Przez pierwszą
godzinę mamy bowiem do czynienia z rodzajem dramatu młodzieżowego skrzyżowanego
z operą mydlaną na modłę Beverly Hills
90210. Maniera i narracja są jednak jednocześnie właściwe dla
beznamiętnego, a zarazem satyrycznego stylu Ellisa. Ekran zapełniają niezbyt
rozgarnięte dzieciaki, których życie kręci się wokół seksu, imprez i narkotyków.
Lekiem na ból duszy jest prozac, każdy chłopak na szeroki, śnieżnie biały
uśmiech kapitana drużyny futbolowej i sześciopak na brzuchu, laski są urodziwe
i przebojowe. To kraina szczęścia i sukcesu. Szczęście to jednak złudne, bo gdy
tylko odstawisz antydepresanty, zewsząd zaczynają wyłazić demony. Tutaj
uosabiane przez śledzącą głównego bohatera furgonetkę. Pojawia się znikąd i
budzi dreszcz grozy niczym przed laty za Żelazną Kurtyną Czarna Wołga.
Osoby zaznajomione z dorobkiem Ellisa powinny więc poczuć
się tutaj jak ryby w lodzie: z wierzchu wszystko jest gładkie, wypolerowane, glamour. Pod spodem czai się jednak
choroba. Jednocześnie autor nie rezygnuje z ironii, jednego ze swoich znaków
rozpoznawczych, pokolenie millenialsów portretując w krzywym zwierciadle,
niekiedy wręcz złośliwie. Kpi ze swojego bohatera, znerwicowanego sportowca o
nieuświadomionych ciągotach homoseksualnych, kpi z jego otoczenia, jednocześnie
zapewne z rozrzewnieniem wspominając własne studenckie czasy, które jakże
dosadnie sportretował w Rules of
Attraction, swej drugiej powieści. W tle zaś przygrywa posępny, synthwave’owy
soundtrack, który w prostej linii odsyła do hedonistycznych lat 80, a więc epoki, na którą przypadła młodość autora scenariusza.
Powolnie snujący się (acz jakże klimatyczny) obyczaj nagle –
chciałoby się powiedzieć, że zupełnie znikąd, gdyby nie regularnie wysyłane
sygnały ostrzegawcze – przeistacza się w ociekający posoką dreszczowiec, kiedy
na drodze zdezorientowanego chłoptasia z college’u staje wspomniany van z jego
pasażerami. Nie zamierzam zdradzać w tym miejscu, z kim mamy do czynienia, nie
będę też wdawał się w dywagacje czy ma to wszystko razem jakikolwiek sens.
Jeżeli bowiem potraktować Smiley Face
Killers jako przewrotną grę konwencjami, to ta drastyczna zmiana tonacji
wydaje się nie tylko logiczna, ale wręcz wysoce pożądana. Syntezatorowy puls
przyspiesza, wkraczamy na ścieżkę koszmaru, niczym w jednym z filmów Lyncha,
gdzie pod fasadą normalnego życia czai się królestwo przemocy i zbrodni. No
dobra, porównanie z Lynchem jest tu z pewnością nieco na wyrost, niemniej obraz
Huntera to świetny przykład slow-burnera, który w pewnym momencie odpala
fajerwerki bestialstwa i pozostawia widza w poczuciu konsternacji.
Można więc Smiley Face…, z jego „rozłamem” gatunkowym,
potraktować jako makabryczny żart, tym bardziej że twórcy wciskają tu i ówdzie porcję
czarnego humoru (warto też nadmienić, ze odpowiednio przerysowany epizod
zaliczył tu nie kto inny, jak Crispin Glover). Innym odwołaniem będą wspomniane
ejtisy, bo rzecz gra miejscami niczym… spóźniona przestroga przed AIDS. Przede
wszystkim jednak jest to arthouse’owa (pardon!) zabawa z widzem, która – co widać po
rozlicznych komentarzach – rozczaruje większość odbiorców nastawionych na
tradycyjne wygibasy z Tik-Toka i dziewczyńską kokieterię. A ujmując w skrócie: nierówne, ale z
pewnością intrygujące i otwarte na interpretacje. Do tego stopnia, że jak dla
mnie to czołówka zeszłorocznych produkcji, jeśli chodzi o nastrojowość i efekt
zaskoczenia. A że nie znajdziecie tytułu w żadnym z tego typu zestawień? Cóż, tym
fajniej…