1/24/2021

Smiley Face Killers (2020)

dir. Tim Hunter



Bret Easton Ellis nie rozpieszcza miłośników swojego talentu: ostatnia jego powieść, Cesarskie sypialnie, wydana została w 2010 roku. Nie oznacza to jednak, że przez ostatnią dekadę autor American Psycho całkowicie próżnował. Wprawdzie na rynku wydawniczym w tym okresie ukazał się jedynie zbiór esejów jego pióra (White, 2019), jednak swoją aktywność pisarz skupił na… scenariopisarstwie. Wyreżyserowane przez Paula Schradera Canyons (2013) dla większości było rozczarowaniem, a thriller The Curse of Downers Grove (2016) przeszedł z kolei kompletnie nie zauważony, niemniej Kalifornijczyk najwyraźniej nie zamierza rezygnować z filmowego medium. Ostatnim owocem jego flirtu z X muzą jest reklamowany jako młodzieżowy slasher Smiley Face Killers

Inspiracją dla historii jest jedna z tzw. urban legends. Jej źródłem jest teoria stworzona przez dwóch nowojorskich detektywów, Kevina Gannona i Anthony Duarte oraz profesora kryminalistyki Lee Gilbertsona, którzy przebadali kilkanaście przypadków utonięć na Środkowym Zachodzie i wysnuli tezę, iż tak naprawdę były one wynikiem działania seryjnego mordercy (tudzież grupy zabójców). Jednym z dowodów na to miałby być fakt, iż w bliskiej okolicy odkrycia zwłok każdorazowo znajdowano graffiti z charakterystyczną „uśmiechniętą buźką” (stąd nazwa Smiley face murder theory). W filmie Tima Huntera śledzimy losy nieprzystosowanego społecznie studenta Jake’a (Ronen Rubinstein): chłopak cierpi na postępującą depresję, jednocześnie odmawiając przyjmowania leków psychotropowych. W momencie kiedy zaczyna otrzymywać tajemnicze SMSy z pogróżkami, jego wyalienowanie i paranoiczne nastroje pogłębiają się…

Może warto zacząć od tego, że Smiley Face Killers dość niefortunnie przypięto łatkę „slashera”, co z kolei okazało się być źródłem frustracji wielu odbiorców. Przez pierwszą godzinę mamy bowiem do czynienia z rodzajem dramatu młodzieżowego skrzyżowanego z operą mydlaną na modłę Beverly Hills 90210. Maniera i narracja są jednak jednocześnie właściwe dla beznamiętnego, a zarazem satyrycznego stylu Ellisa. Ekran zapełniają niezbyt rozgarnięte dzieciaki, których życie kręci się wokół seksu, imprez i narkotyków. Lekiem na ból duszy jest prozac, każdy chłopak na szeroki, śnieżnie biały uśmiech kapitana drużyny futbolowej i sześciopak na brzuchu, laski są urodziwe i przebojowe. To kraina szczęścia i sukcesu. Szczęście to jednak złudne, bo gdy tylko odstawisz antydepresanty, zewsząd zaczynają wyłazić demony. Tutaj uosabiane przez śledzącą głównego bohatera furgonetkę. Pojawia się znikąd i budzi dreszcz grozy niczym przed laty za Żelazną Kurtyną Czarna Wołga.

Osoby zaznajomione z dorobkiem Ellisa powinny więc poczuć się tutaj jak ryby w lodzie: z wierzchu wszystko jest gładkie, wypolerowane, glamour. Pod spodem czai się jednak choroba. Jednocześnie autor nie rezygnuje z ironii, jednego ze swoich znaków rozpoznawczych, pokolenie millenialsów portretując w krzywym zwierciadle, niekiedy wręcz złośliwie. Kpi ze swojego bohatera, znerwicowanego sportowca o nieuświadomionych ciągotach homoseksualnych, kpi z jego otoczenia, jednocześnie zapewne z rozrzewnieniem wspominając własne studenckie czasy, które jakże dosadnie sportretował w Rules of Attraction, swej drugiej powieści. W tle zaś przygrywa posępny, synthwave’owy soundtrack, który w prostej linii odsyła do hedonistycznych lat 80, a więc epoki, na którą przypadła młodość autora scenariusza.

Powolnie snujący się (acz jakże klimatyczny) obyczaj nagle – chciałoby się powiedzieć, że zupełnie znikąd, gdyby nie regularnie wysyłane sygnały ostrzegawcze – przeistacza się w ociekający posoką dreszczowiec, kiedy na drodze zdezorientowanego chłoptasia z college’u staje wspomniany van z jego pasażerami. Nie zamierzam zdradzać w tym miejscu, z kim mamy do czynienia, nie będę też wdawał się w dywagacje czy ma to wszystko razem jakikolwiek sens. Jeżeli bowiem potraktować Smiley Face Killers jako przewrotną grę konwencjami, to ta drastyczna zmiana tonacji wydaje się nie tylko logiczna, ale wręcz wysoce pożądana. Syntezatorowy puls przyspiesza, wkraczamy na ścieżkę koszmaru, niczym w jednym z filmów Lyncha, gdzie pod fasadą normalnego życia czai się królestwo przemocy i zbrodni. No dobra, porównanie z Lynchem jest tu z pewnością nieco na wyrost, niemniej obraz Huntera to świetny przykład slow-burnera, który w pewnym momencie odpala fajerwerki bestialstwa i pozostawia widza w poczuciu konsternacji.

Można więc Smiley Face…, z jego „rozłamem” gatunkowym, potraktować jako makabryczny żart, tym bardziej że twórcy wciskają tu i ówdzie porcję czarnego humoru (warto też nadmienić, ze odpowiednio przerysowany epizod zaliczył tu nie kto inny, jak Crispin Glover). Innym odwołaniem będą wspomniane ejtisy, bo rzecz gra miejscami niczym… spóźniona przestroga przed AIDS. Przede wszystkim jednak jest to arthouse’owa (pardon!) zabawa z widzem, która – co widać po rozlicznych komentarzach – rozczaruje większość odbiorców nastawionych na tradycyjne wygibasy z Tik-Toka i dziewczyńską kokieterię. A ujmując w skrócie: nierówne, ale z pewnością intrygujące i otwarte na interpretacje. Do tego stopnia, że jak dla mnie to czołówka zeszłorocznych produkcji, jeśli chodzi o nastrojowość i efekt zaskoczenia. A że nie znajdziecie tytułu w żadnym z tego typu zestawień? Cóż, tym fajniej…



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz