dir. Woody Allen
Nowy film Allena nie miał łatwej drogi na ekrany. O aferze z Amazon Studios słyszał zapewne każdy, nie zamierzam więc rozpisywać się na ten temat. Faktem jednak jest, że "A Rainy Day in New York" zyskało etykietkę "kontrowersyjnego projektu" na długo przed premierą - rozpisywano się m.in. na temat rzekomo bulwersującej "sceny seksu między nastolatką, a podstarzałym mężczyzną". Kto jednak zna Allena, ten dobrze wie, że żaden z niego pornograf, choć tematyka seksu była u niego obecna od samego początku i zajmowała równie istotne miejsce w jego twórczości, co słynne fobie i neurozy reżysera. Nie będzie zaskoczeniem więc, że jego ostatni obraz to po prostu urokliwa komedia romantyczna, która nawet w dobie #MeToo nikogo nie zszokuje.
Gatsby (Timothée Chalamet) i Asleigh (Elle Fanning) jadą na weekend do Nowego Jorku. Oboje są studentami z Yardley: ona pragnie przeprowadzić wywiad do uczelnianej gazetki ze sławnym reżyserem Rolandem Pollardem (Liev Schreiber), on z kolei - rodowity nowojorczyk - planuje romantyczny pobyt w trakcie którego pokaże ukochanej ulubione zakątki miasta. Nieoczekiwany splot wydarzeń pokrzyżuje wyjściowe plany: rozdzielona para przeżyje intensywny dzień w skąpanym w deszczu Wielkim Jabłku...
Jak już na wstępie wspomniałem: to Allen w wydaniu lekkim i bezpretensjonalnym, daleki od czarnowidztwa z "Na karuzeli życia" czy "Nieracjonalnego mężczyzny". A przy okazji - niestrudzony piewca uroków Nowego Jorku. W jego ujęciu metropolia istotnie jawi się jednocześnie jako miejsce pełne wrażeń, a zrazem - lepszy wybór dla zakochanych niż Paryż i Wenecja razem wzięte. Dialogi typowe dla twórcy "Annie Hall", bo jego bohaterowie to z reguły sfrustrowani intelektualiści, neurotycy i nieszkodliwi dziwacy. W ustach młodego pokolenia, które gra tutaj główne skrzypce, nie brzmią jednak zbyt przekonująco. Ciężko bowiem uwierzyć w millenialsów rozprawiających o jazzie i starym kinie - bardziej prawdopodobne, że zamiast plumkać na fortepianie i marzyć o romantycznej miłości, biegaliby po Times Square z iPhone'ami i cykali sobie "selfiki". U Allena młodość jednak jest pełna szczerej naiwności i idealizmu, a po drugiej stronie mamy zgorzkniałych przedstawicieli starszego pokolenia - facetów w niekończącym się kryzysie wieku średniego, spoglądających tęsknie w kierunku pierwszej lepszej dzierlatki.
Ironiczny komentarz reżysera? Być może, ale podane jest to wszystko w tak wystylizowanej oprawie, że przechodzi wręcz niezauważone - to Allen beztroski, tworzący fantastyczną wizję świata na modłę klasycznych hollywoodzkich melodramatów, gdzie w finale dwoje zakochanych spotyka się w Central Parku, by - w strugach deszczu - połączył ich namiętny pocałunek. Nowy Jork = Manhattan, bohema, wystawne życie, muzea, delikatny, jazzujący podkład muzyczny na pianinie. Bardzo to ładna fantazja, przy której bez trudu można się zapomnieć na pełne półtorej godziny. Łyżka dziegciu wepchnięta od niechcenia też jest zresztą znakiem rozpoznawczym Allena: życiowe wzloty i upadki, mniej lub bardziej błahe miłostki, przewrotność losu - wszystko to tu jest i wcale nie gryzie się z na poły baśniową konwencją. W skrócie: Woody, dobrze że wracasz z niezaplanowanej emerytury.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz