1/09/2019

Commando Ninja (2018)

dir. Benjamin Combes



„Predator”, „Rambo”, „Terminator”, „Commando”, „Jurassic Park”, “Nieśmiertelny”, “Mad Max”, “Batman”, “Revenge of the Ninja”, “Krew bohaterów”, “Powrót do przyszłości”, “Krwawy sport”, “W pogoni za cieniem”, „Pluton”, „Czas apokalipsy”, a nawet „Kevin sam w domu” czy „Matrix”. Poprawcie mnie, jeśli cos pominąłem, bo o to akurat nietrudno – „Commando Ninja” bierze na warsztat pełen zestaw hitów kina akcji lat 80. (i nie tylko), celem oddania należnego hołdu. Hołd przybiera w tym przypadku formę niewyszukanej zgrywy, ale w szczerą miłość twórców względem epoki VHS wątpić nie sposób.


Zaczyna się z grubej rury. Oto znajdujemy się w Wietnamie w roku 1968. Czwórka Zielonych Beretów maszeruje przez dżunglę, po pas brodząc w wodzie. Jeden z nich co chwila rzuca czerstwe rasistowskie żarty i raz za razem rechocze. W powietrzu wisi jednak zagrożenie. Komandosi nie są jeszcze świadomi, że są obserwowani spośród zarośli i za chwilę nastąpi atak… Początek, pomimo zbyt czytelnych (czyt. bezczelnych!) nawiązań do hitu Johna McTiernana o kosmicznym łowcy trofeów, ma prawo nastawiać pozytywnie. Kiedy zaraz potem okazuje się, że zostaliśmy przeniesieni do Los Angeles roku pańskiego 1986 i z kopyta rusza czołówka a la „Miami Vice”, byłem już niemal pewien, że jestem poważnie zakochany. Niestety, mój zapał niebawem uległ ostudzeniu…


Przyznam, że podchodząc do seansu spodziewałem się raczej pastiszu podbierającego z klasyki kina klasy B. Tymczasem rzecz to parodia w stylu - dajmy na to - „Hot Shots”, sięgająca po znajome motywy i sytuacje, by je przejaskrawić, obnażyć ich absurdalny wymiar. Nie chodzi tu jednak o chamską szyderę, bo - jak już wspomniałem - autorzy podchodzą z wyraźnym szacunkiem do swych inspiracji. Pędzą przy tym na złamanie karku, jeden szalony pomysł goni następny, gagi strzelają jak z karabinu maszynowego. Trwa to mniej więcej do połowy godzinnego seansu, kiedy to nagle rzecz traci impet, a chłopakom zaczynają się kończyć rzucane z rękawa, szalone koncepty. Przydługi pojedynek dwóch mistrzów ninja w części środkowej ma prawo wywołać pewne zniecierpliwienie. Na szczęście, wigor powraca na sam koniec, pozostawiając widza w dobrym humorze.


Opowieść o weteranie z Wietnamu, który przeszedł szkolenie od mistrza sztuk walki, by stać się tytułowym Commando Ninja to głupawka jakich mało, ale trzeba też oddać jej twórcom, że odwalili kawał imponującej roboty. Film powstawał w czasie wolnym od codziennych zobowiązań, przy udziale grupki zapaleńców. Kiedy skończyły się im fundusze, zorganizowali zbiórkę na Kickstarterze. W końcu, z budżetem 34 tysięcy Euro, wysmażyli kawał soczystego akcyjniaka, który, owszem, wygląda tanio i zalatuje amtorszczyzną, ale na pewno nie sprawia bólu i nie przynosi nikomu ujmy. Wręcz przeciwnie: efekty „praktyczne” są tutaj na naprawdę wysokim poziomie, a niektóre rozwiązania budzą respekt. Pojawiające się tu i ówdzie CGI (głównie przy scenach eksplozji) da się przeboleć, pomimo że poziomem nie odbiega od produkcji Asylum. Dobrze radzi sobie nawet obsada, ale to chyba zasługa jedynie faktu, że wszystko opiera się na niczym nieskrępowanym jajcarstwie (nie mylić z polskimi kabaretami...). No i co chwila trafi się jakiś konkretnie mocarny one-liner, który sprawia, że łezka się w oku kręci (mój ulubiony tekst to ten, gdy bohater przenosi się w czasie do „przyszłości” i idąc przez postapokaliptyczny pejzaż, rzuca pod nosem: „Cholera! Chyba demokraci doszli do władzy…”). Jeżeli więc mam oddać sprawiedliwość, to muszę stwierdzić, że ekipa francuskich koleżków, dowodzona przez programistę Benjamina Combesa zdała egzamin bez zarzutu. Niekoniecznie będziecie ryczeć w trakcie seansu ze śmiechu (ja przez większość czasu zachowałem "pokerową twarz"), ale z pewnością dopadnie Was nostalgia.  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz