8/16/2017

Snuff (1976)

dir. Michael Findlay, Horacio Fredriksson, Simon Nuchtern



Najpierw był niskobudżetowy film eksploatacji małżeńskiego tandemu twórczego Michaela i Roberty Findlayów pod wiele mówiącym tytułem "The Slaughter". Para ta znana jest dziś wielbicielom grindhouseowej rozrywki głównie z tzw. trylogii ciała, na którą składają się: "Touch of Her Flesh", "Kiss of Her Flesh" oraz "Curse of Her Flesh". Ich nakręcony w Argentynie obraz o którym teraz mowa to kiepsko zrealizowany i takoż zagrany dreszczowiec nawiązujący do sprawy bestialskich morderstw dokonanych przez "rodzinę" Mansona. Przez krótki czas był on wyświetlany w kilku podrzędnych kinach, po czym wszyscy o nim zapomnieli. 


Właściwa historia zaczyna się w momencie, gdy w posiadanie "The Slaughter" wchodzi niezależny dystrybutor nazwiskiem Allan Shackleton. Postanawia on zrobić użytek z nabytego filmidła, które - delikatnie mówiąc - na sukces kasowy zbytnio liczyć nie może. Shackleton decyduje się dokręcić nowe zakończenie do dzieła Findlayów, które bazować będzie na zasłyszanych przez niego pogłoskach o snuff movies, znanych też jako filmy "ostatniego tchnienia". W sfilmowanym naprędce finale grupa filmowców dokonuje przed kamerą brutalnego mordu na jednej z aktorek. Opatrzony tym drastycznym zwieńczeniem obraz ponownie wchodzi na ekrany pod nowym tytułem, tym razem rozreklamowany jako zawierający szokujący zapis prawdziwego zabójstwa... 


Dziś wiadomo już, że "Snuff" to tylko charakterystyczna dla swojej dekady próba zdyskontowania budzącej sensację tematyki. Tania i w gruncie rzeczy nieudana. Mistyfikacja wymyślona przez Shackletona prędko wyszła na jaw, a sam film znany jest dziś jedynie w kręgach najbardziej zagorzałych miłośników gore i kina eksploatacji. Zła sława, jaka go otacza, skrywa ponadto rzecz w zasadzie niewartą zachodu i stosunkowo niewinną. 


Niewinną, bo samo "bulwersujące" zakończenie, które jest głównym magnesem przyciągającym do tej pozycji, oglądane z dzisiejszej perspektywy potraktowane może być najwyżej wzruszeniem ramion. Zawarte w nim efekty są kiepsko wykonane, trudno więc byłoby komukolwiek uwierzyć, że przedstawiona scena morderstwa jest autentyczna. Czekać zaś na ową "atrakcję" trzeba ponad siedemdziesiąt minut czasu ekranowego, w trakcie którego dzieje się doprawdy niewiele. Te siedemdziesiąt minut to właśnie wspomniany "The Slaughter", i trzeba przyznać, że nic dziwnego, iż w momencie swej skromnej premiery nie wywołał ów tytuł furory. Byłby on może nawet całkiem zabawny w swej nieporadności, gdyby nie to, że jest przeraźliwie nudny. Fabuła to chaotyczny zlepek bzdur, unurzanych w zjełczałym hipisowskim sosie. Dla urozmaicenia jednostajnej bezsensowności zarejestrowanego materiału filmowi bohaterowie od czasu do czasu udają, że kogoś zabijają. Ewentualnie udają, że zażywają narkotyki. 


"Snuff" traktowane może być jako ciekawostka: raczej trudno mimo wszystko nie wspomnieć o tej pozycji w przypadku sporządzania jakiejkolwiek monografii dotykającej zagadnienia filmów "ostatniego tchnienia", jako że jest to pozycja, która w dużej mierze spopularyzowała to pojęcie. Można go także potraktować jako swoiste post scriptum do pełnego tandety, ale i ujmującego w pewnym stopniu swą nieporadnością, dorobku małżeństwa Findlayów. Blisko półtora roku po premierze przemontowanej wersji "Slaughter" oboje zginęli w wypadku helikoptera. Zdążyli jeszcze wcześniej wytoczyć Shackletonowi sprawę, ale doszło do pozasądowej ugody. Ostatnie tchnienie kina eksploatacji?

Ocena: *½ 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz