8/03/2017

Atomic Blonde (2017)

dir. David Leitch



Bondów w spódnicy było wielu. Począwszy od popartowej "Modesty Blaise", przez wytwór blaxploitation "Cleopatra Jones", po w pełni wyemancypowaną Geenę Davis z "Długiego pocałunku na dobranoc". Żadna z nich nie zagościła na dłużej w świadomości zbiorowej. Wątpliwe, aby sztuka ta udała się agentce MI6, Lorraine Broughton. Ale czy każda "misja specjalna" musi być od razu przełomowa?


"Atomic Blonde" to adaptacja powieści graficznej "The Coldest City" autorstwa Anthony'ego Johnstona i Sama Harta. Bohaterką jest tutaj wspomniana agent Broughton (Charlize Theron), która w przededniu zniszczenia muru berlińskiego, zostaje wysłana do obecnej stolicy Niemiec w celu przechwycenia listy szpiegów. Ujawnienie zawartych na niej nazwisk, grozi eliminacją najważniejszych wysłanników brytyjskiego wywiadu...


Żeby nie było narzekań: powieść graficzna=komiks. Czyli dla jednych będzie to rekomendacja, dla innych - przestroga. Bo "Atomic Blonde" to w większym stopniu dynamicznie nakręcone kino akcji, aniżeli poważny film szpiegowski. Fabuła jest na przemian naciągana, niedorzeczna albo nielogiczna. Prawda jednak taka, że nikt nie każe nam jej śledzić. Na pierwszy plan wysuwają się bowiem efektowne sceny potyczek głównej bohaterki ze zbirami zza Żelaznej Kurtyny. 


Od strony wykonania, obraz Davida Leitcha nie budzi większych zastrzeżeń. Akcja mknie naprzód jak szalona, choreografia walk na najwyższym poziomie i montaż, od którego można dostać oczopląsu. W drugiej połowie filmu, współtwórca "Johna Wicka", oferuje nam nawet sekwencję mordobicia, nakręconą w "jednym ujęciu". Nawias stąd, że nawet mało spostrzegawczy widz dojrzy gołym okiem wszystkie szwy, ale niejeden zapewne da się też ponieść emocjom. Theron jako główna bohaterka jest przebiegła, zimna i wyrachowana, przez całe dnie popija rosyjską wódkę, jak rasowy gladiator obnosi się ze swymi obrażeniami, by na sam koniec wszystkich gładko wykiwać. Partnerujący jej McAvoy bawi się swoją rolą cwaniaka i jest to pewna odmiana w jego dość monotonnej karierze.


OK, czyli kupować w takim razie czy też nie? Owszem, pod warunkiem, że wiecie, co za towar. "Atomic Blonde" stara się być wypadkową dotychczasowych doświadczeń kina szpiegowskiego, łącząc umowność klasycznych wcieleń Bonda, obskurantyzm ekranizacji prozy Johna le Carré i realistyczno-reportażową formułę spod znaku serii o Jasonie Bournie. Najbliżej tu jednak do typowej eskapistycznej rozrywki: ma być głośno, szybko i chropawo. Dodajmy do tego soundtrack na którym pobrzmiewają hity Davida Bowie'go (tak, "Putting Out Fire" zyskało drugą młodość przy okazji "Bękartów wojny" ale to kawałek z "Cat People" Schradera), New Order, The Clash, Siouxsie & the Banshees, George'a Michaela i Neny, a wyjdą dwie godziny nie wymagającej myślenia, bezpretensjonalnej kopaniny w wydaniu "retro". Bo mimo wszystko, więcej tu ukłonów w kierunku kina sprzed trzech dekady, aniżeli hołdowania współczesnym trendom. 

Ocena: ***



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz