7/31/2017

Trip with the Teacher (1975)

dir. Earl Barton



Kino eksploatacji pierwsze kroki stawiało jeszcze w latach 30. Trzy dekady później, pośród kulturowo-politycznego zamętu, idea kręcenia rozpustnych filmowych orgii za grosze, wreszcie mogła rozwinąć skrzydła. Prawdziwy rozkwit, eksploatacyjna rozrywka przeżyła już po zmierzchu Lata Miłości, w latach 70., kiedy to niczym grzyby po deszczu wyrastały kina samochodowe, wyspecjalizowane w grindhouse-owych produkcjach.


Nieprzyzwoitych, gorszących golizną, seksem i przemocą tytułów z tego okresu mamy na pęczki. Zdecydowana większość z nich nie jest warta nawet wzruszenia ramion, choć zdarzają się pojedyncze perełki. Jakiś czas temu, za skromną kwotę, nabyłem w jednym ze sklepów internetowych wydanie 8 "Drive-In Classics" na DVD. Ufając intuicyjnie słuszności osądu dystrybutora, postanowiłem nie kombinować i na start wziąłem pierwszy lepszy z brzegu okaz, nader niewinnie zatytułowany "Trip with the Teacher".


Obraz Earla Bartona to thriller, zdradzający wyraźne inspiracje "Ostatnim domem po lewej" i "Teksańską masakrą piłą mechaniczną". Mamy więc grupkę podróżników, składającą się z czwórki nastolatek, ich opiekunki oraz kierowcy. Cała szóstka podróżuje vanem przez pustynne odludzia. W pewnym momencie, ich auto ulega awarii (to dopiero niespodzianka!), a nieopierzeni turyści zmuszeni są podporządkować się dwóm motocyklistom...


Jak na standardy grindhouse'owych double feature, "Trip with the Teacher" prezentuje się całkiem nieźle. Oczywiście, nie sposób porównywać go z wymienionymi powyżej kamieniami milowymi horroru, które pomimo upływu lat wciąż robią ogromne wrażenie. Jest to jednak przyzwoicie zrealizowany, niskobudżetowy dreszczowiec, który niejedną niewiastę musiał skłonić do mocniejszego wtulania się w ramiona partnera na przednim (lub tylnim) siedzeniu krążownika szos. Sceny psychicznego i fizycznego terroru, jakim poddawane są bezbronne dziewczęta, wypadają całkiem przekonująco, choć bywa też że scenariusz pokłada zbyt wielkie zaufanie w bierność ofiar.


Największym atutem tej piekielnej przejażdżki, okazuje się być występ Zalmana Kinga. Późniejszy twórca "Dzikiej orchidei", swe pierwsze kroki stawiał jako aktor w telewizji oraz w kinie niezależnym. Jako psychopata Al, dominujący nad swoim bratem gwałciciel i morderca, ten niespecjalnie utalentowany reżyser, tworzy zapadający w pamięć, sugestywny portret pozbawionego hamulców potwora w ludzkiej skórze. Reszta obsady zdecydowanie ustępuje mu miejsca, nie ulega wszak wątpliwości, że tego typu popisowa rola to prawdziwy skarb w przypadku groszowego przedsięwzięcia spoza mainstreamu.


"Trip..." ucieszy wytrawnych koneserów eksploatacyjnej brei. Nie jest tak ponury i gwałtowny, jak wielu spośród jego "rówieśników", niemniej półtorej godziny upływa szybko i bezboleśnie. Jest wyrazisty szwarccharakter, grupa nastolatek w opałach, nieco napięcia, a i klimat też niczego sobie. 

Ocena: ***


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz