dir. René Cardona Jr.
Już w jednej z otwierających scen jesteśmy świadkami jak niejaki Gringo (Stuart Whitman, który swego czasu partnerował Johnowi Wayne w W kraju Komanczów) obcina palec Indianinowi, po czym wrzuca biedaka do Amazonki na pożarcie krokodylom i piraniom. Jak się jednak wkrótce okazuje, pomimo opinii szaleńca, Gringo ma łeb na karku i jest naprawdę sensownym chłopem. To zresztą on będzie naszym przewodnikiem po południowoamerykańskiej dziczy. Oprócz niego, swojego El Dorado poszukuje również dwóch rzezimieszków, trójka młodych zapaleńców oraz Niemiec o nazistowskich sympatiach Klaus von Blantz (Donald Pleasence). Drogi każdej z ekip co rusz przecinają się, a ich celem – w zależności od preferencji – są złoto lub diamenty. W dżungli czyhają na nich dzikie zwierzęta i jeszcze dziksi tubylcy, którzy mają w zwyczaju pozbawiać swoje ofiary głów.
Meksykański spec od eksploatacji René Cardona Jr. przez cały czas utrzymuje dobre tempo, sprawnie łącząc humor i akcję. Postaci skonstruowane są w prosty sposób i odzwierciedlają konkretne typy osobowości: enigmatyczny weteran, nadpobudliwy zabijaka, dama w opałach, wredny i chciwy naziol-łupieżca. Podział ról, który bez problemu trafi do odbiorcy w każdym wieku. Miejscami ogląda się to zresztą niczym jedną z podróbek Indiany Jonesa, tyle że ze zwiększoną dawką golizny i gore. Urodziwe autochtonki całkiem słusznie nie okrywają swych wdzięków zbyt dużymi ilościami odzienia, a kiedy maczety idą w ruch, to i czerwonej farby twórcy nie szczędzą. W jednej ze scen uraczeni zostajemy atakiem morderczych krabów, które żywcem rozszarpują swoją ludzką ofiarę. Przeciągana agonia, w skład której wchodzi wydłubywanie oczu, pozwala przypuszczać, że Cardonie nie było obce wyznaczające standardy makabry The Beyond Fulciego.
Co równie istotne, reżyser sumiennie wykorzystuje powierzone mu lokacje. Zdjęcia powstawały w dżungli Lacandon w regionie Chiapas i to właśnie dziewicze tereny w pobliży granicy z Gwatemalą zapewniają Treasure of the Amazon prawdziwie wielkoformatowy oddech (one oraz skradzione z innych filmów materiały, gwoli ścisłości). Naturalne plenery pozwalają zatuszować przynajmniej częściowo niedostatki budżetowe i gdyby nie wąsaci statyści w perukach udający krwiożerczych Indian, można by naprawdę uwierzyć, że znajdujemy się w „zielonym piekle”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz