dir. Carlo Vanzina
Późne giallo, dalekie od stylowości co bardziej znaczących dokonań poprzedniej dekady, bliższe temu co w swoim dorobku proponował choćby Lamberto Bava. Bardzo przy tym przyjemne w odbiorze i wcale wciągające. Do typowego motywu „przeciętniak na tropie zabójcy”, dodany został wątek paranormalny, bo Bob i jego siostra posiadają coś w rodzaju „szóstego zmysłu”, telepatycznej mocy porozumiewania się ze sobą na odległość. Ów „dodatek” sprawia wrażenie przeklejonego z innego filmu, na szczęście jednak ma on charakter poboczny, a clou programu stanowi potraktowana po Bożemu zagadka kryminalna. Niespecjalnie oryginalna, poprowadzona jednak na tyle umiejętnie, że skutecznie przykuwa uwagę na półtorej godziny.
Sam morderca modus operandi ma dosyć sztampowe: jego celem są urodziwe modelki, nosi obowiązkowe czarne rękawiczki, w których dzierży nożyczki krawieckie. Miłośników „głębokiej czerwieni” w żółtych sosach rozczaruje zapewne fakt, iż w dziele Carlo Vanziny nie uświadczymy gore: wszystkie morderstwa, z wyjątkiem jednego (całkiem nieźle zmontowana scena zabicia czarnoskórej piękności), rozegrane są poza kadrem. W zamian dostajemy sporą porcję gratisowej golizny, przy czym niemal wszystkie aktorki są tu urodziwe, a prym pośród nich wiedzie duńska super-modelka Renée Simonsen, której w udziale przypadła spora (niestety nie-rozbierana) i kluczowa przy tym dla intrygi rola (warto w tym miejscu odnotować, że osiemnastoletnia w momencie zdjęć Simonsen chwilę później była rozważana jako dziewczyna Bonda).
Nothing Underneath siłą rzeczy (wszak świat mody jako tło akcji zobowiązuje) jest bardzo "ejtisowe" pod względem charakteru, co dla niektórych stanowić będzie atut, dla innych – wręcz przeciwnie. Nieco kiczowaty anturaż w moim przypadku działa jak lep na muchę, z całą umownością i bogactwem dekady (na soundtracku One Night in Bangkok Murray Head i I Am What I Am Glorii Gaynor). Poza tym mamy tu odcinającego kupony od roli doktora Loomisa Donalda Pleasence, który jako włoski policjant popisuje się udawanym, pokracznym akcentem. No i jest ścieżka dźwiękowa od samego Pino Donaggio – iście hitchcockowska, brzmiąca zupełnie tak, jakby maestro miał zamiar odstąpić ją De Palmie. Całkiem nieźle jak na zapomniane, schyłkowe giallo, za które nawet entuzjaści gatunku wiele by dzisiaj nie dali. W moim przypadku wystarczyło w każdym razie na nieoczekiwanie sycący seans.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz