dir. Don McBrearty
Punkt wyjścia jest tu nieco podobny do tego z Hardcore (1979) Paula Schradera: wchodzimy w szemrane rejony, pełne barów ze striptizem, speluniastych kin porno, zaludnione przez prostytutki i alfonsów. Zamiast słonecznego Los Angeles za miejsce akcji służy jednak mroźne Toronto, a do zestawu dołączony zostaje wątek seryjnego mordercy. W efekcie mamy tutaj do czynienia z czymś na kształt kanadyjskiego giallo, w którym obok poszukiwań zaginionej powoli wyrasta zagadka dotycząca tożsamości zabójcy. Lepi się to wcale zgrabnie: intryga poprowadzona została konsekwentnie, nawet jeśli pewne elementy wydają się nieco sztampowe (Eric i jego nowa pomocnica rzecz jasna zostają kochankami), a finał pozostawia pewien niedosyt.
Liczy się jednak przede wszystkim klimat: filmowe Toronto to nieprzyjazne miejsce, które swym zdegenerowaniem w niczym nie ustępuje najpodlejszym zakamarkom w okolicach 42nd Street czy zbrukanej reputacji Sunset Strip. Z ekranu wylewają się brud i beznadzieja, zaśmiecone, szare ulice potęgują uczucie chłodu i izolacji. Syfowi podejrzanych dzielnic dorównuje zepsucie tzw. „wyższych sfer”, ukrytych na najwyższych piętrach wieżowców CEO wielkich firm i ich pieczołowicie skrywanych grzechach. Dekadencja to słowo-klucz w przypadku filmu Dona McBrearty’ego, co z całego serca doceniam: American Nightmare ma odpowiednio grindhouse’owy sznyt, choć jednocześnie trzyma się w bezpiecznej odległości od klasycznie pojmowanej eksploatacji.
Zatrzymujemy się więc gdzieś w połowie drogi pomiędzy przystępnością mainstreamu, a obskurnym charakterem śmiecia dla wybranych. Sceny zabójstw zachowują nieprzyjemny wydźwięk, choć bez epatowania okrucieństwem, a golizna stanowi jeno „pieprzny” dodatek do akcji. Pomimo skromnego budżetu, całość zachowuje profesjonalną formę (zdjęcia, montaż), aktorstwo to typowa druga liga (choć ciekawostką będzie występ Michaela Ironside’a – w napisach wymienionego jeszcze jako „Mike” – zaledwie dwa lata po przełomowej roli w Scanners), a postaci choć naszkicowane oszczędnie, to w stopniu wystarczającym, aby w nie „uwierzyć”. Kanadyjski wkład w gatunek miejskiej degrengolady wypada więc jako całość przyzwoicie, z kilkoma mocniejszymi fragmentami i paroma miejscami, gdzie mimo wszystko przydałby się większy pazur. Dla tych, którzy cenią sobie zapyziały nastrój rynsztokowej egzystencji warstw najniższych uchwycony na celuloidzie będzie to jednak z pewnością wartościowy dodatek do kolekcji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz