dir. Mario Bianchi
Zacznijmy od dowcipu na rozruszanie. Wchodzi baba do sklepu z biżuterią. Mówi: "potrzebuję prezent dla kobiety". Ekspedientka wyjmuje pierwsze lepsze świecidełko spod lady i pyta: "coś takiego?". "Tak, dokładnie", słyszymy odpowiedź. Po czym wychodzi z salonu i wsiada do samochodu. Koniec dowcipu. Tutaj bowiem zaczyna się poważna gra. Baba w samochodzie znajduje list od szantażystów, do którego załączone są kompromitujące ją zdjęcia. Jak się okazuje, baba poszła raz na herbatkę do koleżanki, ta jej dosypała do wywaru głupiego jasia, otumanioną zawlokła do sypialni, gdzie obmacywał ją jakiś robol, podczas gdy drugi to fotografował (po wszystkim baba babę odprowadziła do drzwi i na odchodne rzekła: „wpadnij kiedyś jeszcze”)…
Tak, tytułowa prowincja w ujęciu maestro Mario Bianchiego,
twórcy spagwestowych arcydzieł „The Masked Thief”, „Kill the Poker Player” i „FastHand Is Still My Name” oraz szokującego filmu o opętaniu „Satan’s Baby Doll”,
to nie przelewki. Niejeden zbir z ulic Rzymu lub Mediolanu mógłby tu poczuć się
zagrożony, a bossowie kryminalnego półświatka mogliby się od prowincjuszy uczyć
biznesu. Spokojne z pozoru miasteczko stoi bowiem rozbojem oraz szantażem i
jest tylko jedna osoba, która będzie w stanie zaprowadzić tu porządek. Ta osoba
to kapitan Sereni (akrobata i huncwot Calogero Caruana).
Sereni to dobry glina. Może nawet za dobry. Z przestępczością rozprawia się w sposób bezwzględny i skuteczny. Na tyle skuteczny, że jego przełożeni nie są już w stanie zdzierżyć jego skuteczności, więc go zwalniają. Sereniemu wprawdzie robi się trochę przykro, wraca na chatę, zapala papierosa i z goryczą wspomina swe najlepsze akcje a la "Brudny Harry", gdy to gruchotał oprychom kości. Nie poddaje się jednak. Wyjeżdża na rzeczoną prowincję, by tam siać ład i porządek. Nieszczęsna szajka szantażystów nawet nie wie, co za karateka przybył do nich z wielkiego miasta.
Tak, dobrze Wam się zdaje: Bianchi styl ma równie surrealistyczny, co Luis Buñuel i obnosi się z tym na każdym kroku. Postaci to skończeni debile i bardzo dobrze się z tym czują, wygłaszając linie dialogowe, których autorstwa nie powstydziliby się członkowie Monty Pythona. Początek zwiastuje prześmiewczą komedię a la „Naga broń”, ale doprawdy: im dalej w las, tym lepiej. Bo „Provincia violenta” to prawdziwy feel-good-movie pośród ponuractwa królującego w poliziottesco. Skecz goni skecz, a po głowach skacze im gwiazda przedsięwzięcia – rozrabiaka Calogero, który przyjmuje pozę włoskiego Charlesa Bronsona. Niestety, nikt chłopu nie powiedział, że nie wystarczy wąs i bezładne machanie łapami w scenach walk, aby zyskać status gwiazdy. Facet jest wprost przekomiczny: bawi zarówno jako wielki wiracha, jak i zadumany myśliciel – nieoszlifowany diament z krainy pizzy!
Bianchi z kolei udowadnia, że przy znikomym budżecie można
nakręcić… na przykład taki film jak „Provincia violenta”. Wyposażony w głęboko
(tak żebyśmy nie byli w stanie się go doszukać) ukryty sens i sekwencje akcji,
które budzą dreszcz. No, może nie dreszcz, bardziej konwulsje. Silne skurcze w
okolicach przepony. Doprawdy piękna sprawa, niesłusznie zapomniane cacko, w
którym ze świecą szukać elementów, które można by potraktować na poważnie. No,
może poza zwyczajowo stylową ścieżką od Stelvio Ciprianiego. Absolutny mus dla
każdego fana poliziottesco – po seansie wasze spojrzenie na historię gatunku
ulegnie drastycznej zmianie. Tak, drastyczny to dobre słowo w tym przypadku…
Okładki niemieckiego wydania filmu są doprawdy urodziwe i zachęcają do seansu.
OdpowiedzUsuń