dir. Glenn Danzig
O „Verotice” można śmiało powiedzieć, że to obraz, który jeszcze zanim trafił do szerokiej dystrybucji już zyskał sobie miano kultowego. Stało się tak za sprawą nielicznych pokazów festiwalowych, których widownia ochrzciła film Glenna Danziga mianem „The Room horroru”. Ekranizacja wybranych historyjek z sygnowanej nazwiskiem byłego lidera Misfits linii komiksów to w istocie „złe kino”. Czy jest ono „tak złe, że aż dobre” to już kwestia indywidualnych odczuć odbiorcy. Na pewno jest to jednak doznanie (wyzwanie) wobec którego ciężko przejść obojętnie i które równie ciężko będzie wyprzeć z pamięci.
W ramach antologii dostajemy trzy nowele grozy. Pierwsza opowiada o lasce z wielkimi cyckami, które zamiast sutków mają… oczy. Nie potrafiąc znaleźć wymarzonego partnera, dziewczyna mimowolnie powołuje do życia żądnego krwi człeko-pająka, który w jej imieniu morduje niewinnych ludzi. W drugiej striptizerka z oszpeconym licem odcina swym ofiarom twarze, by później robić z nich maski. W trzeciej i ostatniej poznajemy przygody średniowiecznej hrabiny, wzorowanej na Elżbiecie Batory, która – jak się domyślacie – uwielbia kąpiele we krwi.
O fabułach poszczególnych segmentów nie ma sensu się rozpisywać, bo są ledwie szczątkowe i służą jako pretekst do ukazania golizny i groteskowej przemocy. Jednocześnie jednak, widzowi towarzyszy uczucie permanentnego, kompletnego skonfundowania. Poszczególne pomysły są skrajnie idiotyczne, jak choćby ten z cyckami wyposażonymi w oczy: nie wiemy co to ma wnosić do fabuły, ani co symbolizować, to tylko szczeniacka fanaberia, choć Danzig zdaje się „nienachalnie sugerować”, że „nawiązuje” do słynnego klasyka „Oczy bez twarzy”. Mam świadomość, że w innych rękach to mógłby być fajny surrealistyczny wtręt, ale nie tutaj – w świecie „Verotiki” wszystko jest wynikiem kaprysu.
Jakby tego było mało, twórca partaczy dosłownie każdy aspekt swojej produkcji. Nie mając świadomości, że nie ma ręki do aktorów, zatrudnia najtańsze łachudry, które nie mają zielonego pojęcia o grze, a najczęstszym wyznacznikiem przy castingu musiał być zapewne pokaźny biust (szczytem jest dziewczę z kaczym dziobem zamiast ust i jej tragiczny, fhancuski akcęt). Nie ma również pojęcia o oświetleniu kadrów, ich kompozycji i montażu. Cholera, tutaj – pomimo niezłego soundtracku – nawet dźwięk jest totalnie spierdolony. Zupełnie jakby Danzig szlify odbierał u twórców polskich seriali. Mówiąc krótko: całość wygląda jak nakręcony z pomocą najtańszej cyfrówki wybryk skończonego beztalencie.
Wszystko to razem sprawia jednak, że od ekranu ciężko oderwać wzrok. Absurdalne rozwiązania podawane są z grobową powagą, drewniane aktorstwo na przemian bawi i irytuje. Danzig nie bierze jeńców, przeświadczony zapewne, że nakręcił film wizjonerski, śmiało epatujący makabrą, pełen odniesień do „wybitnego kina”. Stoi za tym niczym nieskrępowany narcyzm i wyobraźnia nastolatka, którego jedyne lektury to krwawe komiksy i świerszczyki. Nie zrozumcie mnie źle – uwielbiam wczesne płyty gościa (zarówno pod szyldem Misfits, jak i Danzig), ale reżyseria to zwyczajnie nie jego bajka. Choć zaraz! A może się mylę? Bo jest przecież w tym zarazem coś ujmującego – podobny w istocie do Tommy’ego Wiseau brak samokrytycyzmu, przeświadczenie o potędze własnego talentu. Nie ulega wątpliwości, że rzecz będzie w kolejnych latach obrastać coraz większym kultem, stając się klasykiem guilty pleasure movies porównywalnym choćby z takim "Trollem 2". Jedni będą zapewne śmiać się do rozpuku, inni wręcz przeciwnie – przeżyją autentyczny szok. I po to jest kino. Dobrze mówię, czy coś mi się poprzestawiało w głowie po seansie tegoż "arcydzieła"?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz