dir. Roman Polański
Produkcja „Oficera i szpiega” na przełomie dekady przekładana była kilkakrotnie, film ostatecznie powstał głównie dzięki uporowi Polańskiego, który tzw. sprawą Dreyfusa fascynował się od wielu lat. To zresztą za jego namową Robert Harris stworzył literacki pierwowzór filmu (a później współtworzył scenariusz). Nie ulega wątpliwości, że w chęci przeniesienia tej historii na ekrany stały pobudki osobiste, tudzież ujmując wprost – reżyser swoim zwyczajem przemycił w opowieści wątki autobiograficzne. I przy okazji stworzył świetny obraz na pograniczu thrillera i dramatu historycznego.
Wydarzenia, które doprowadziły do ujęcia i skazania kapitana Alfreda Dreyfusa poznajemy tutaj w serii retrospekcji. Właściwa akcja skupia się na prywatnym dochodzeniu świeżo upieczonego szefa działu wywiadowczego, który odkrywa, że prawdziwy zdrajca wciąż znajduje się w szeregach armii, tymczasem skazany za szpiegostwo Dreyfus jest tak naprawdę niewinny. Co więcej, dowództwo armii stara się sprawę wyciszyć, by nie dopuścić do wielkiego skandalu.
Polański stawia więc na alegorię społeczno-polityczną, bo wydarzenia przedstawione w filmie spokojnie można odnieść i do naszych czasów. Zgodnie z francuskim tytułem „oskarża”, wytykając biurokratyczne absurdy, piętnuje uprzedzenia (w tym przypadku antysemickie), pokazuje ludzką bezradność w obliczu politycznej machiny. Jest w tym wszystkim wprawdzie nieco staroświecki, trzyma jednak świetne tempo i wciąż po mistrzowsku opowiada obrazem. Oczywiście, można nad odniesieniami do jego własnych losów, a konkretnie – wciąż niezamkniętej sprawy gwałtu sprzed ponad czterdziestu lat – w kontekście fabuły dywagować, ale nie jest to obligatoryjne. „J'accuse” doskonale bowiem sprawdza się jako stylowe kino kostiumowe: zrealizowane na najwyższym poziomie, wsparte świetnymi dialogami i pełnokrwistymi postaciami.
Bardzo dobre jest tutaj aktorstwo, ze szczególnym uwzględnieniem grającego pierwsze skrzypce Jeana Dujardina. Dopracowana scenografia cieszy oczy, podobnie jak soczyste zdjęcia Pawła Edelmana. Ba! Mi nawet motyw muzyczny Alexandre’a Desplata wpadł w ucho, choć z reguły jego muzyka ani mnie ziębi, ani grzeje. Dzięki przywiązaniu do detali udało się wykreować spójne i sugestywne tło w postaci XIX-wiecznego Paryża. Polański pokazuje mniej atrakcyjną stronę „miasta zakochanych”, skupiając się na wąskich uliczkach w podłych dzielnicach, gdzie – jak to mawiają – „brud, smród i ubóstwo”.
Oczywiście zmyślałbym twierdząc, że to Polański w formie, jaką znamy z jego najlepszych dokonań, ale też nie ukrywam, że po nieciekawej „Prawdziwej historii” jest to zwrot o 180°. Angażujące emocjonalnie, otwarte interpretacyjnie kino, które po prostu wyśmienicie się odbiera. Bez obrażania inteligencji widza, bez efekciarstwa, a jednak z wigorem. I dużą satysfakcją.