1/25/2019

Dead of Winter (1987)


dir. Arthur Penn



Noc sylwestrowa, północne rubieże Stanów Zjednoczonych. Kobieta czeka na kogoś w samochodzie na opustoszałym parkingu. Dzwoni z budki telefonicznej, wraca do auta. Jak się jednak okazuje, nie jest już w nim sama. Na tylnym siedzeniu znajduje się morderca…

To jedna z pierwszych scen filmu Arthura Penna „Dead of Winter”. Zgodnie ze słynną maksymą, zaczyna się od „trzęsienia ziemi”. A potem jest już coraz ciekawiej. Oto poznajemy początkującą aktorkę Katie McGovern (Mary Steenburgen), która bezowocnie biega z jednego castingu na następny. Podczas jednego z przesłuchań wpada jednak w oko pana Murraya (Roddy McDowall), który oferuje jej rolę w filmie. Oryginalna odtwórczyni ponoć przeszła załamanie nerwowe, a Katie jest to niej uderzająco podobna. Tak oto, dziewczyna staje przed życiową szansą. Tak się przynajmniej z początku wydaje…


Penn, twórca takich klasyków, jak „Bonnie i Clyde” czy „Wielki mały człowiek”, pierwotnie wcale nie miał zamiaru podejmować się reżyserowania „Dead of Winter”. Zrobił to dopiero po namowach szefa studia, po tym jak producent wylał z posady reżysera niedoświadczonego Marca Shmugera, również współscenarzystę. Efektem nie jest więc może dzieło wiekopomne, ale z pewnością mamy do czynienia z kawałkiem porządnego kina rozrywkowego. Fabuła trzyma w zanadrzu kilka soczystych zwrotów akcji, a od momentu wyjazdu głównej bohaterki do śnieżnego ustronia, napięcie konsekwentnie rośnie. Co najważniejsze, nie ma tu miejsca na tanie sztuczki, jest za to potężna dawka suspensu, która skutecznie wbija w fotel na półtorej godziny seansu.


 No i są też, rzecz jasna, aktorzy. Całe trio odtwórców daje tu prawdziwie porywający koncert. Wyborna jest Steenburgen w potrójnej roli, przeistaczająca się z ofiary w wyrachowaną femme fatale. Partnerujący jej McDowall oraz Jan Rubeš tworzą z kolei kapitalny tandem przebiegłych oprawców. Pierwszy to socjopata o nienagannych manierach, z wiecznie przyklejonym do twarzy, naiwnym uśmiechem. Drugi, przez większość czasu przykuty do wózka inwalidzkiego, przekonująco wciela się w postać ukrywającego oblicze gangstera lekarza-psychiatrę o nawykach gawędziarza.


Cały ciężar spoczywa tu w zasadzie tylko na trójce odtwórców, a postaci zamknięte są w domu na odludziu. Perfekcyjne warunki dla klaustrofobicznego thrillera, które wykorzystane zostały w nienaganny sposób. Oczywiście, jest to pozycja którą w wielu momentach należy traktować z przymrużeniem oka (czyt.: gdy przyjrzeć się bliżej, to dość nonsensowna bajeczka), ale w ramach zastosowanej konwencji nie zawodzi. W sam raz na porcję dreszczy w śnieżną, zimową noc. Jeśli lubicie klimaty à la „Misery”, to zdecydowanie warto sięgnąć.


1/21/2019

The Amazing Bulk (2013)

dir. Lewis Schoenbrun



Ponoć pierwotnie Lewis Schoenbrun planował nakręcenie filmu o żeńskiej wersji Hulka. Nie, bynajmniej nie chodziło o blockbuster o przygodach marvelowskiej She-Hulk, a raczej tanią zżynę w duchu produkcji studia Asylum. Dysponując jednak zerowym budżetem, domorosły twórca zdecydował się zrealizować parodię filmów o superbohaterach. Efektem jego starań jest zatytułowany w niezwykle oryginalny sposób "The Amazing Bulk", obraz tak kuriozalny, że nie sposób oddać tego samymi jeno słowami. To trzeba zobaczyć na własne oczy.


Fabuła, jak nietrudno się domyślić, do złudzenia przypomina dzieje Bruce'a Bannera. Henry (Jordan Lawson) jest młodym naukowcem, pracującym nad stworzeniem czegoś w rodzaju "serum siły". W obliczu kolejnych porażek, chłopak decyduje się wypróbować swój specyfik na samym sobie. Tak oto przemienia się w fioletowego stwora, który lata po ulicach bez gaci i demoluje wszystko, co stanie na jego drodze...


Już od początku seansu, nieprzygotowany widz może popaść w konsternację. "Co tu, do jasnej cholery, się wyprawia?" - zapyta jeden z drugim. A dzieje się naprawdę dużo. Tak się bowiem składa, że Schoenbrun, aby pozostać przy możliwie najniższych kosztach produkcji, zdecydował się nakręcić całość na green screenie. Dodane pod biegających w miejscu (tak!) i strzelających gdzieś w niebo z zabawkowych pistoletów aktorów tło, przypomina stare dobre clip-arty i prezentacje w PowerPoincie. Reżyser bynajmniej nie zamierzał się wysilać, sięgnął do przestronnych internetowych archiwów i wykorzystał darmowe animacje. Efekt przechodzi najśmielsze oczekiwania: można przecierać oczy ze zdumienia, można też pozwolić sobie na delikatnie kwasowy "odpływ" w duchu pamiętnej "Phantasmagorii".


Owszem, "The Amazing Bulk" to dzieło wręcz haniebnie złe, tandetne do tego stopnia, że ciężko sobie wyobrazić, jak ktoś mógłby chcieć sygnować to własnym nazwiskiem. Ciężko zrozumieć również "aktorów", którzy w przedsięwzięciu zgodzili się wziąć udział - wpisanie czegoś podobnego do CV z pewnością nie pomoże w karierze. Zważywszy jednak na poziom ich gry, trzeba mimo wszystko stwierdzić, że "Bulk" nie jest w stanie im w jakikolwiek sposób zagrozić. Jest jednak jedno "ale"... Otóż, po jakimś czasie trwania filmu, zacząłem nabierać przekonania, że jest w tym szaleństwie metoda. Jeśli bowiem potraktować omawianą pozycję faktycznie jako parodię widowisk ze stajni Marvela i DC, to można wręcz stwierdzić, że rzecz ociera się o geniusz. Niemal mimochodem, wykpione zostają tu wszystkie napuszone schematy superbohaterskiego kina, utopionego w mętnym CGI, pełnego postaci z kartonu. Po prawdzie, oglądanie rozpierduchy urządzanej przez wyglądającego jak mokry sen użytkownika Windows'95 Bulka, dostarcza pewnej perwersyjnej rozkoszy. 


Sam twórca ponoć zżymał się na krytyków swego tworu, zarzucając im, że "nie rozumieją konwencji" (Agnieszka Holland zapewne coś o tym wie...). Posunął się nawet do porównania z "Kto wrobił Królika Rogera?", jako przykładu kina opartego na mariażu animacji z żywymi aktorami. Cóż, pewne jest, że autor tak niezwykłego zjawiska, jak "The Amazing Bulk" nie może być w pełni zdrowy psychicznie. Nie jestem nawet pewien, czy rzecz nadaje się do zakwalifikowania jako "so bad, it's good". Jedno wszak jest pewne: to przeżycie jedyne w swoim rodzaju. 



1/10/2019

The Abominable Snowman (1957)


dir. Val Guest



Troje naukowców: małżeństwo oraz ich bliski przyjaciel, wyrusza z ekspedycją badawczą w Himalaje. Zatrzymują się w prowadzonym przez buddyjskich mnichów klasztorze, gdzie – ciesząc się spokojem i gościnnością gospodarzy – badają miejscową roślinność. Po paru dniach, do tego samego klasztoru przybywa grupa dowodzona przez doktora Frienda (Forrest Tucker). Osobnik o dość szemranej reputacji okazuje się być na tropie legendarnego Yeti. Pomimo sprzeciwów swej małżonki i asystenta, doktor Rollason (Peter Cushing) decyduje się mu towarzyszyć…


„The Abominable Snowman” powstał na podstawie skryptu do telewizyjnego filmu „The Creature” autorstwa Nigela  Kneale’a. Wyemitowana przez BBC w 1955 roku opowieść o Człowieku Śniegu łączyła dreszcze z ponurym moralitetem. Adaptując swój własny tekst na potrzeby produkcji Hammer Films, Kneale zdecydował się zachować pesymistyczną wymowę materiału wyjściowego. Tutaj wcieleniem zła nie jest bynajmniej mityczna bestia, lecz sami ludzie. Żadni zysku za wszelką cenę, wyzbyci poszanowania dla natury i jej praw, a przy tym zwyczajnie głupi. Zgodnie ze stara zasadą: „boimy się tego, co jest nam nieznane”, postać włochatego mieszkańca gór pozostaje dla nas niewiadomą, nigdy nie widzimy go w pełnej krasie. Twórcy postawili na suspens i wyobraźnię odbiorcy. Pozostawieni wraz z coraz bardziej zdesperowanymi poszukiwaniami na łaskę nieprzyjaznych warunków pogodowych i – wedle wszelkich prawdopodobieństw – groźnego stwora, szybko odkrywamy jak krucha jest ludzka psychika i jak on sam okazuje się mały w zestawieniu z majestatem surowej przyrody.


Klimat jest więc konkretny, dzięki czemu ta stosunkowo mało znana produkcja Hammera dobrze broni się przed niszczącym upływem czasu. Miejscami rzecz wydaje się być nieco teatralna, z pewnością brak jej przebojowości takiego – dajmy na to „Horror of Dracula”, ale posiada swój wyrazisty charakter i nie jest jeno czczą rozrywka ku uciesze gawiedzi. Jedynie dosyć pokrętny finał z połowicznym happy endem psuje nieco zabawę, ale reszta jest tip-top. Peter Cushing ścigający „odrażającego człowieka śniegu”? To się nie mogło nie udać.



1/09/2019

Commando Ninja (2018)

dir. Benjamin Combes



„Predator”, „Rambo”, „Terminator”, „Commando”, „Jurassic Park”, “Nieśmiertelny”, “Mad Max”, “Batman”, “Revenge of the Ninja”, “Krew bohaterów”, “Powrót do przyszłości”, “Krwawy sport”, “W pogoni za cieniem”, „Pluton”, „Czas apokalipsy”, a nawet „Kevin sam w domu” czy „Matrix”. Poprawcie mnie, jeśli cos pominąłem, bo o to akurat nietrudno – „Commando Ninja” bierze na warsztat pełen zestaw hitów kina akcji lat 80. (i nie tylko), celem oddania należnego hołdu. Hołd przybiera w tym przypadku formę niewyszukanej zgrywy, ale w szczerą miłość twórców względem epoki VHS wątpić nie sposób.


Zaczyna się z grubej rury. Oto znajdujemy się w Wietnamie w roku 1968. Czwórka Zielonych Beretów maszeruje przez dżunglę, po pas brodząc w wodzie. Jeden z nich co chwila rzuca czerstwe rasistowskie żarty i raz za razem rechocze. W powietrzu wisi jednak zagrożenie. Komandosi nie są jeszcze świadomi, że są obserwowani spośród zarośli i za chwilę nastąpi atak… Początek, pomimo zbyt czytelnych (czyt. bezczelnych!) nawiązań do hitu Johna McTiernana o kosmicznym łowcy trofeów, ma prawo nastawiać pozytywnie. Kiedy zaraz potem okazuje się, że zostaliśmy przeniesieni do Los Angeles roku pańskiego 1986 i z kopyta rusza czołówka a la „Miami Vice”, byłem już niemal pewien, że jestem poważnie zakochany. Niestety, mój zapał niebawem uległ ostudzeniu…


Przyznam, że podchodząc do seansu spodziewałem się raczej pastiszu podbierającego z klasyki kina klasy B. Tymczasem rzecz to parodia w stylu - dajmy na to - „Hot Shots”, sięgająca po znajome motywy i sytuacje, by je przejaskrawić, obnażyć ich absurdalny wymiar. Nie chodzi tu jednak o chamską szyderę, bo - jak już wspomniałem - autorzy podchodzą z wyraźnym szacunkiem do swych inspiracji. Pędzą przy tym na złamanie karku, jeden szalony pomysł goni następny, gagi strzelają jak z karabinu maszynowego. Trwa to mniej więcej do połowy godzinnego seansu, kiedy to nagle rzecz traci impet, a chłopakom zaczynają się kończyć rzucane z rękawa, szalone koncepty. Przydługi pojedynek dwóch mistrzów ninja w części środkowej ma prawo wywołać pewne zniecierpliwienie. Na szczęście, wigor powraca na sam koniec, pozostawiając widza w dobrym humorze.


Opowieść o weteranie z Wietnamu, który przeszedł szkolenie od mistrza sztuk walki, by stać się tytułowym Commando Ninja to głupawka jakich mało, ale trzeba też oddać jej twórcom, że odwalili kawał imponującej roboty. Film powstawał w czasie wolnym od codziennych zobowiązań, przy udziale grupki zapaleńców. Kiedy skończyły się im fundusze, zorganizowali zbiórkę na Kickstarterze. W końcu, z budżetem 34 tysięcy Euro, wysmażyli kawał soczystego akcyjniaka, który, owszem, wygląda tanio i zalatuje amtorszczyzną, ale na pewno nie sprawia bólu i nie przynosi nikomu ujmy. Wręcz przeciwnie: efekty „praktyczne” są tutaj na naprawdę wysokim poziomie, a niektóre rozwiązania budzą respekt. Pojawiające się tu i ówdzie CGI (głównie przy scenach eksplozji) da się przeboleć, pomimo że poziomem nie odbiega od produkcji Asylum. Dobrze radzi sobie nawet obsada, ale to chyba zasługa jedynie faktu, że wszystko opiera się na niczym nieskrępowanym jajcarstwie (nie mylić z polskimi kabaretami...). No i co chwila trafi się jakiś konkretnie mocarny one-liner, który sprawia, że łezka się w oku kręci (mój ulubiony tekst to ten, gdy bohater przenosi się w czasie do „przyszłości” i idąc przez postapokaliptyczny pejzaż, rzuca pod nosem: „Cholera! Chyba demokraci doszli do władzy…”). Jeżeli więc mam oddać sprawiedliwość, to muszę stwierdzić, że ekipa francuskich koleżków, dowodzona przez programistę Benjamina Combesa zdała egzamin bez zarzutu. Niekoniecznie będziecie ryczeć w trakcie seansu ze śmiechu (ja przez większość czasu zachowałem "pokerową twarz"), ale z pewnością dopadnie Was nostalgia.