Grupa uczennic ze szkoły z internatem wyjeżdża na wycieczkę pod opieką nauczycielki. W wyniku awarii autokaru, dziewczęta muszą zatrzymać się na noc na odludziu w starym domu. Wkrótce okazuje się, że okolica jest terroryzowana przez grupę zbiegów z psychiatryka, którzy zostali poddani terapii z użyciem LSD. W jej wyniku, żyją w przeświadczeniu, że życie jest snem, a ich jedynym celem jest folgowanie swoim morderczym skłonnościom…
Psychole na LSD (kiedyś to mieli metody lecznicze, nie to, co teraz...) mordujący i gwałcący dorodne nastolatki. Do tego przebrani w stroje przypominające outfit Alexa i jego kompanów z „Mechanicznej pomarańczy”. Brzmi nieźle? No ba! Pod pewnymi względami, „Killer’s Moon” wygląda, jak gdyby za adaptację powieści Anthony’ego Burgessa nie zabrał się jeden z największych twórców w historii kina, ale zamiast tego prawa do ekranizacji przypadły w udziale jakiejś niezależnej firmie produkcyjnej pokroju American International Pictures. Producent zaś skaptował bezwolnego reżysera i scenarzystę-grafomana, po czym rzekł: wywalcie ten cały filozoficzno-socjologiczny bełkot, całe to pieprzenie o wolnej woli i dajcie mi bandę naćpanych szajbusów, którzy chcą zanurzyć. W skrócie: proto-slasher w zgoła dziwacznym wydaniu. Dodać przy tym trzeba, że mamy do czynienia z produkcją angielską. A Brytyjczycy, jak wiadomo, klimatów slasherowych specjalnie nie czują. Dracula, Frankenstein, owszem, ale maniak (maniacy) latający z nożami i tnący bezbronne ofiary na paski to nie teren po którym pewnie poruszaliby się flegmatyczni Wyspiarze.
Temperatura w trakcie seansu jest więc letnia (choć współczesne premierze recenzje wskazywały na nieprawdopodobną wręcz zwyrodniałość omawianej produkcji), sceny morderstw jakieś nijakie, gwałty dzisiaj nie szokują, a napięcie znikome. Liczy się głównie klimat angielskiej prowincji i atmosfera psychicznej degrengolady. Wprawiają w konsternację cudaczne pomysły, jak ten najbardziej kuriozalny, z leczeniem notorycznych morderców za pomocą psychodelików. Trudno też nie złapać się za głowę, słuchając co niektórych linii dialogowych. Na ten przykład: w pewnym momencie, jedno z dziewcząt próbuje pocieszać koleżankę, która padła ofiarą gwałtu, tłumacząc, że "nic takiego się nie stało" i jeśli nie będzie o tym nikomu opowiadać, to wszystko będzie ok. Hmm, ciekawe co na to zwolennicy akcji "MeToo"...
Niekwestionowaną gwiazdą przedsięwzięcia jest za to trójnogi pies, Hannah, jedyna postać, którą w trakcie półtoragodzinnego seansu da się polubić. Pupilka była zresztą lokalnym ulubieńcem, który w wyniku napadu na pub z użyciem shotguna, stracił jedną z kończyn. Kalectwo zagwarantowało jej angaż do filmu w kluczowej roli. Cała reszta postaci to papierowe figury, które mają za zadanie albo zginąć albo gadać nieskończone głupoty. Ciężko w związku z powyższym zrozumieć kultowy status omawianej pozycji, gdyż rzecz reprezentuje poziom typowego średniaka w eksploatacyjnym światku tego okresu. Nie dajcie się w każdym razie nabrać na chwytliwe hasła typu: niskobudżetowa odpowiedź na "Mechaniczną pomarańczę", bo zawód będzie srogi. To zrealizowana za psie (pardon!) pieniądze farsa, napakowana kiepskim aktorstwem, z akcją leniwą niczym smoła na dachu w upalny dzień. Wiele jestem w stanie znieść, ale nie potrafię strawić sytuacji, gdy ktoś próbuje mnie zaszokować, ale zamiast tego wpędza w zażenowanie. Słusznie zapomniany potworek. Ocena: **
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz