Cudowna przygoda na safari. Utarte szlaki, uśmiechnięci tubylcy, rozleniwione kocury spoglądają ospałym wzrokiem za roześmianymi przybyszami uzbrojonymi w aparaty fotograficzne. Aż tu nagle! Chaps! Jeden niepokorny lew odgryza nóżkę Bogu ducha winnemu turyście, słoń przypadkiem nadeptuje na głowę gospodyni domowej, dzieci piszczą, zaatakowane przez chmarę wściekłych moskitów. Wszędzie bryzga krew, fruwają kończyny - niczym w pamiętnym skeczu Monty Pythona, sielska wycieczka zamienia się w obłędną rzeź rodem z filmów Sama Peckinpaha. W dzisiejszych czasach, nakręcenie tego typu scen, nie nastręcza większych trudności. Wszystko dzięki "miłościwie nam panującemu" CGI. Obecnie, chcąc pokazać na ekranie byle mysz czy rozzuchwalonego pudelka, możemy je wygenerować komputerowo, bez obawy, że nie udźwigną ciężaru roli i zagrają nie po naszej myśli. Poza tym, to znacznie tańsze wyjście, niż pójść do zoologicznego i kupić gryzonia za dwa dolce, a potem go przyuczać zawodu. Kiedyś jednak filmowcy nie mieli takiej wygody: jeśli chcieli pokazać atak dzikich zwierząt, to musieli zatrudnić ekipę prawdziwych drapieżników. Pal licho, jeśli mieli do czynienia z rozleniwionymi pchlarzami z cyrku. Gorzej, jeśli na planie obecni byli "naturszczycy", którzy nie dawali sobie w kaszę dmuchać. Tak jak to miało miejsce podczas realizacji "Roar"...
Hank (Noel Marshall) jest Amerykaninem, który na swoim ranczo w Tanzanii prowadzi swoiste "schronisko" dla dzikich zwierząt. Ze Stanów leci do niego właśnie dawno nie widziana rodzina: żona Madeleine (Tippi Hedren) wraz z trójką dzieci. Przybywszy na miejsce, z szokiem odkrywają, że w domu roi się od lwów, tygrysów, pum i jaguarów. Jeden nierozważny ruch i będzie niewesoło...
Fabuła jest tu cienka niczym papier ryżowy i w gruncie rzeczy sprowadza się do tego, że gdzie nie skryją się bohaterowie, tam pojawiają się wielkie koty. Więc bohaterowie uciekają. Wpadają do wody, wychodzą z niej i wchodzą do tych samych pomieszczeń, z których następnie uciekają. A koty, jak to koty - bawią się z nimi z zainteresowaniem podobnym do tego, jakiego udzieliłyby rozbieganej myszy. Gdybyśmy mieli do czynienia z - dajmy na to - zombie, to cała gromada tępaków robiących za pierwszoplanowe postaci, zginęłaby w przeciągu pierwszych dziesięciu minut akcji. Napięcie jest więc raczej znikome i podtrzymuje je jedynie fakt, że większość - nazwijmy to - kaskaderki, odbywa się tutaj naprawdę. To są prawdziwe lwy, gepardy, tygrysy. A aktorzy miejscami naprawdę wyglądają na spietranych. Co zresztą nie powinno dziwić...
W zasadzie cały jedenastoletni okres powstawania filmu to idealny materiał na scenariusz. Obarczona licznymi przeszkodami, produkcja była wielokrotnie przerywana i wznawiana, a oficjalne szacunki mówią o siedemdziesięciu przypadkach okaleczeń członków ekipy przez zwierzęcą część obsady. Notoryczne pogryzienia, zadrapania, naderwane skalpy, złamania. Młodociana starletka Melanie Griffith zaliczyła pięćdziesiąt szwów, przez pewien czas obawiano się, że straci oko. Jej matka, gwiazda hitchcockowskich "Ptaków", Tippi Hedren, złamała nogę spadając ze słonia, a przy innej okazji została ugryziona w szyję przez lwa. Efekt: 38 szwów. Sam reżyser i odtwórca jednej z głównych ról, Noel Marshall, twierdził w wywiadzie, że obliczenia odnośnie siedemdziesięciu ofiar są mocno zaniżone i de facto należałoby mówić o co najmniej setce pokrzywdzonych. Marshall zresztą bardzo dobrze wie, o czym mówi, gdyż w wyniku wielokrotnie odnoszonych ran, trafił w końcu do szpitala ze zdiagnozowaną gangreną.
Ktoś powie: banda szaleńców. Cóż, można też użyć zamiennego określenia: ludzie z misją. Cały projekt został obmyślony jeszcze w 1969 roku przez Marshalla i Hedren, będących wówczas małżeństwem, podczas pobytu w Afryce. Przedsięwzięcie miało zwrócić uwagę świata na los zagrożonych przez kłusownictwo dzikich gatunków. Zdjęcia do obrazu kręcono na prywatnym ranczo Marshalla w Kalifornii. Poszczególni członkowie ekipy, narażeni na przebywanie w zgoła mało przyjaznych warunkach i w wiecznej obawie o swoje skalpy, zwiewali gdzie pieprz rośnie. Na pewnym etapie doszło także do powodzi, która spowodowała spore straty na planie i w której zniszczona została spora część zarejestrowanego materiału. Końcowy budżet obrazu wyniósł 17 milionów dolarów, co - zważywszy, że rzecz startowała jako niezależna produkcja - stanowi nie lada sumę.
"Roar" zostało ukończone jedynie dzięki determinacji twórców i w 1981 trafiło na ekrany kin w Europie, gdzie jednak miało być kompletnie zignorowane przez widzów i krytyków. W samych Stanach, obraz czekał na oficjalną premierę... ponad trzydzieści lat. Porażka przedsięwzięcia raczej nie dziwi, zważywszy, że od samego filmu ciekawsza jest historia stojąca za jego powstaniem. Wartość samą w sobie stanowią z pewnością zdjęcia Jana de Bonta, które wydobywają całe piękno i majestat z krajobrazów, jednocześnie oferując bogactwo detali, zbliżeń na oblicza kocich "aktorów", którzy zresztą grają znacznie lepiej, niż ich ludzcy odpowiednicy. Drażni kompletnie niedopasowana muzyka, wyjęta jakby prosto z jakiejś głupiutkiej komedii. Irytują pozbawione logiki działania postaci. Rzucają się w oczy wyraźnie widoczne "szwy", które mają za zadanie ratować nader wątły koncept fabularny. Z drugiej strony, wciąż jest to fascynujący seans, unikatowy: oglądamy po trosze dokument, w którym nie potrzeba było używać sztucznej krwi, bo o obecność prawdziwej zadbali czworonożni pupile. Lepiej więc postrzegać "Roar" jako specyficzny rodzaj programu przyrodniczego, zawierającego niespotykane nigdzie indziej sceny koegzystencji ludzi i zgoła niezbyt im z reguły przyjaznych drapieżników. Szkoda jedynie, iż trudno oprzeć się wrażeniu, że wycięcie większości scen dialogowych wyszłoby całości jedynie na dobre. Ocena: **½
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz