9/06/2018

Laissez bronzer les cadavres (2017)

dir. Hélène Cattet, Bruno Forzani



Duet Cattet/Forzani debiutował przebojowym „Amer”. Już wówczas, francuskie małżeństwo zabłysnęło charakterystycznym, z miejsca rozpoznawalnym stylem. Daleko posunięta afabularność, montażowe szaleństwa, mocno wyeksponowany fetyszyzm (któż nie kocha brzytwy?), wideoklipowa stylistyka. Obraz zwrócił uwagę krytyki i festiwalowej widowni, wzbudzając jednak skrajne reakcje. Dla jednych był to odrzucający, bo właśnie afabularny, przerost formy nad treścią. Dla niektórych – w tym niżej podpisanego – prawdziwe objawienie na tle ogólnego znudzenia kinem gatunkowym. Cztery lata później, filmowcy jeszcze raz rzucili wyzwanie odbiorcy równie odważną dekonstrukcją tematów giallo pod tytułem „L'étrange couleur des larmes de ton corps”, gdzie bynajmniej nie spokornieli i znów dostarczyli porywający mariaż muzyki i frapujących obrazów, choć tym razem obyło się już bez efektu zaskoczenia. 


„Laissez bronzer les cadavres” to ich trzecie dzieło, pod wieloma względami dojrzalsze, pod innymi – po prostu bardziej konwencjonalne. Znajdujemy się gdzieś na Korsyce, z dala od uczęszczanych dróg, na posesji należącej do niejakiej Madame Luce (poorana zmarszczkami Elina Löwensohn). Kobieta podejmuje u siebie grupę wczasowiczów, wśród których znajdują się poszukiwani przez policję rabusie. Kiedy na miejscu zjawi się żona jednego z rezydentów wraz z porwanym dzieckiem, ściągnie na głowę szajki wizytę stróżów prawa. W sielskiej, wakacyjnej scenerii rozpęta się istne piekło…


Co pierwsze zwraca uwagę, to odejście od skrajnie awangardowej formuły na rzecz tradycyjnej fabuły. Jest ona wprawdzie szczątkowa, a wizualne „odjazdy” wciąż pełnią rolę nadrzędną, jednak tym razem malkontenci nie mogą narzekać, że „nie wiadomo, o co w tym wszystkim chodzi”. Historia jest klarowna, wywiedziona z wydanej w 1971 roku powieści Jeana-Patricka Manchette’a, choć tandem stara się nas na każdym kroku skonfundować, wrzucając na pozór nieistotne dla rozwoju akcji, nafaszerowane symboliką sekwencje wizyjne i bawiąc się chronologią oraz perspektywą postrzegania. Często powracamy do tych samych wydarzeń, obserwując je z innego punktu widzenia. Z początku można się w tym wszystkim poczuć pogubionym, dopiero po upływie kilkunastu minut udaje się złapać rytm. Ale gdy już się uda, to seans „zlatuje” w błyskawicznym tempie.


Już na wstępie zostajemy uraczeni kapitalnie zrealizowaną sekwencją napadu. Spokój nie trwa długo, choć znajdzie się sporo miejsca na nastrojowe wtręty w mocno erotycznym sosie, z reguły służące za wytrychy do podświadomości bohaterów. Od momentu wizyty na włościach pary policjantów, rzecz gna już na złamanie karku, my zaś czujemy się niemal jakbyśmy byli świadkami działań bitewnych na miarę tych z „Helikoptera w ogniu” Scotta. No dobra, może odrobinę przesadzam, ale dzieje się naprawdę dużo, głównie za sprawą zmasowanego ataku na widza przy użyciu poszatkowanego montażu, dźwięku i surrealistycznych obrazów. 



Podczas, gdy w pierwszych dwóch filmach Cattet i Forzani bawili się formułą giallo, odzierając je ze schematycznych rozwiązań i zostawiając czystą formę, tak tym razem przerzucają tę wypracowaną przez siebie manierę na zgoła odmienne konwencje. Mowa oczywiście przede wszystkim o spaghetti westernach, ale i o poliziottesco, które zyskuje tutaj nowy, sensualny charakter. Żar leje z nieba, a ciała się (przynajmniej do czasu) istotnie opalają. Spływa po nich pot, widzimy każdą bruzdę, zmarszczkę, grymas. Spływa też krew, fruwają pociski, eksplodują czaszki. Krwawa jatka jest tu ubrana w tak przeestetyzowaną formę, że w zasadzie nie sposób byłoby oskarżać twórców o epatowanie przemocą: to raczej turpistyczna poezja spod znaku Erosa i Tanatosa. Określenie "poezja" pasuje tu zresztą jak ulał, bo ta ma tendencje zarówno do rozkochiwania w sobie, jak i do... zbyt wielkich pretensji. Mieszkający na co dzień w Brukseli Francuzi balansują zręcznie, ale miejscami łatwo o potknięcie.



Pomimo bowiem całej mojej sympatii dla wcześniejszych dokonań autorów, przyznać muszę, że „Laissez” tylko do pewnego stopnia zaspokoiło mój apetyt. Z jednej strony cieszę się, że duet postanowił tym razem pójść w nieco innym kierunku, najwyraźniej świadom, że wchodzenie trzeci raz do tej samej rzeki miałoby dla nich katastrofalne konsekwencje. Z drugiej – bez trudu można dostrzec, że to wciąż ta sama artystowska poza, która niejednego najzwyczajniej zemdli. Mi tam ona odpowiada, jednak łatwo odnieść wrażenie, że w pewnym stopniu krępuje ona ręce twórcom. Dość powiedzieć, że nie odnajdziemy tu ani jednego ciekawego bohatera – to wszystko tylko figury na strzelnicy, padające jak muchy pod gorącym, korsykańskim Słońcem. Nic o nich nie wiemy i nie pragniemy się dowiedzieć. Wysmakowane piękno kadrów, wycyzelowana do przesady kompozycja, złożona z drobnych elementów, umiejętnie dobrane tematy muzyczne z szeregu kultowych włoskich klasyków ("Who Saw Her Die?", "The Fifth Cord", "Zombie Holocaust") – wspólnie tworzą fascynującą, ale kompletnie nieangażującą emocjonalnie mozaikę. Do podziwiania, jak najbardziej, ale już bez wprawiającego w oniemienie zachwytu.

Ocena: ****½



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz