9/28/2018

Mandy (2018)

dir. Panos Cosmatos



Panos Cosmatos debiutował w 2010 horrorem science-fiction "Beyond the Black Rainbow". Niezależny, sfinansowany w dużej mierze "z własnej kieszeni", obraz zrazu nie zrobił furory podczas szeregu pokazów na festiwalach, ale zyskał drugie życie za sprawą niszowej widowni z serwisów streamingowych. Podczas gdy krytycy nie potrafili się zgodzić, co do ostatecznej oceny, filmowi najbardziej pomógł tzw. "przekaz ustny". Może właśnie dlatego, z realizacją swojego kolejnego dzieła, początkujący twórca musiał czekać kolejne osiem lat.


Ci, którzy "Beyond..." widzieli, nie powinni poczuć się zaskoczeni w trakcie seansu "Mandy". Cosmatos (jeśli Wam też coś świta, to spieszę donieść: tak, reżyser jest synem George'a P. Cosmatosa, twórcy m.in. drugiego "Rambo", "Cobry" czy "Tombstone") chętnie sięga po filtry, neonowe "wizualia", surrealistyczne nuty. Ważniejsze od tego, co się dzieje na ekranie, jest to jak widz ma to odczuwać. Trochę jakby Dario Arento spotkał wczesnego Michaela Manna i wspólnie zdecydowali się zrealizować odkryty w szufladzie Lyncha konspekt scenariusza. Jest mgliście, narkotycznie, z intensywnie ejtisowym feelingiem. Oba dokonania Cosmatosa to murowane pewniaki na samotny wieczór na zjaraniu. Mocne wrażenia gwarantowane.


Trzeba jednak mimo wszystko przyznać, że "Mandy" jest pozycją bardziej przystępną dla "normalnego" widza. W tej opowieści o zemście drwala na mordercach jego ukochanej, pobrzmiewają echa grindhousowego szaleństwa, wyraźnie odczuwalne zwłaszcza w drugiej połowie. Bo o ile zaczynamy w natchnionym "mistycznym" nastroju, to z czasem seans przeradza się w typowe guilty pleasure. Czego tu nie ma! "Mad Max" spotyka "Hellraisera" i młodzieżowe slashery, tkliwy romans idzie ramię w ramię z bezpardonowym (i kompletnie niepoważnym) gore, okultystyczne wtręty traktowane są z typowo jankeską nonszalancją. Sekta popaprańców ewidentnie wzorowana jest na "rodzinie Mansona" i podobnych ugrupowaniach, które jak grzyby po deszczu wyrastały w Kalifornii pod koniec lat 60. Diabelskie pomioty (do złudzenia przypominające Cenobitów ze wspomnianego klasyka Clive'a Brakera) to ofiary zatrucia wyjątkowo mocnym "kwasem", a kumpel głównego bohatera (czyżby znajomość jeszcze z Wietnamu?), grany przez nikogo innego jak Billa Duke'a, przechowuje w swej przyczepie kuszę, pieszczotliwie zwaną "Żniwiarzem". 


Nie ulega wątpliwości, że Cosmatos to "swój chłop". Bo przecież lubi to, na czym wychowało się całe pokolenie VHS. Bo słucha dobrej muzy (film otwiera "Starless" King Crimson). I ewidentnie jest "dużym dzieckiem". Bo "Mandy" to przecież hołd złożony pulpowej fantastyce, mit o Orfeuszu ubrany w komiksową manierę. Jeśli jeszcze przez pierwszą godzinę łudzimy się, że rzecz będzie równie enigmatyczna i "po hardkorowemu" psychodeliczna, jak debiut reżysera, to wrażenie to rozwiewa spuszczenie gwiazdy przedsięwzięcia ze smyczy. Tak, Nicolas Cage daje czadu, jeszcze raz przywdziewając potępieńczą pozę Ghost Ridera. I miejscami rzecz jest równie nieprawdopodobna w swym idiotyzmie, jak marvelowski dyptyk. Różnica jest taka, że Cosmatos czerpie autentyczną frajdę z tej piekielnej rozwałki. To nie skok na kasę na zlecenie wielkiego studia, ale z pasją zrealizowany "Drive-In Movie". A Cage dostarcza najlepszą kreację od paru ładnych lat.


Na przemian liryczny i wulgarny, obłąkańczy i refleksyjny, zatopiony w sosie z epoki tak gęstym, że w zasadzie można mówić o koncentracie (co znamienne, tak jak i w przypadku "Beyond...", znów znajdujemy się w 1983 roku), "Mandy" oferuje niezły roller-coaster emocji, przyćmiewając netflixowe hity pokroju "Stranger Things". Wygrywa przede wszystkim szczerością i brakiem hamulców. Nie cynicznym graniem na sentymentalizmach dojrzewających u zmęczonej blockbusterową monotonią widowni, ale naturalnym współgraniem z nimi. 

Ocena: *****



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz