dir. David Gordon Green
Jak rozwiązać problem ósmego z kolei sequela, mając świadomość narastającej śmieszności sytuacji, w której główna atrakcja franczyzy za każdym razem w cudowny sposób zmartwychwstaje, by dręczyć tych samych bohaterów? Cóż, można wymazać kilka wcześniejszych odsłon cyklu, udając że nigdy nie powstały. Tak zrobił Steve Miner przy okazji wielkiego come backu Michaela Myersa i Laurie Strode w H20. Identyczną strategię obrał również 20 lat (nomen omen) później David Gordon Green. Z tą różnicą, że tym razem twórcy poszli o krok dalej i postanowili odwoływać się bezpośrednio do oryginału Johna Carpentera z 1978 roku, ignorując tym samym nawet –uznawaną przez wielu za równie kanoniczną – część drugą serii.
Tym razem jest to więc już H40. Cały okres pomiędzy Michael spędził w szpitalu psychiatrycznym. Laurie tymczasem próbowała uporać się z traumą, jaką wywołały u niej wydarzenia z młodości. Nadchodzi jednak czas rozliczenia: Boogeyman stwierdza w końcu że pora zwijać manatki od czubków i – jakżeby inaczej – odnaleźć swoją niedoszłą ofiarę, by dokończyć dzieła rozpoczętego przed laty...
Stojący za kamerą Green miał na uwadze fakt, iż seria powinna iść z duchem czasu. Dlatego jest to sequel „na poważnie”, w dodatku wyczulony mocno na współczesne trendy i problematykę. Grana przez posiwiałą, pomarszczoną Jamie Lee Curtis Laurie nie jest już bezbronną ofiarą, a silną, zdecydowaną (i lekko paranoiczną) kobietą, która swoje w życiu widziała i przeszła. Bliżej jej tym samym do Sarah Connor z drugiej części Terminatora, niż do klasycznej scream queen. Tu oczywiście uwydatnia się feministyczny wydźwięk przedsięwzięcia – wreszcie, po latach upokorzeń i biernego znoszenia „toksycznej męskości” (tak się to pisze?), kobiety biorą sprawy w swoje ręce i dają wycisk swoim oprawcom.
No i wszystko może byłoby i fajnie, gdyby nie sztampowa umowność reżyserskich zabiegów. Pierwsze pytanie, jakie się pojawia w trakcie seansu, brzmi: „Dlaczego właśnie teraz?”. Dlaczego uparcie milczący Myers czekał równe 40 lat, by nagle przypomnieć sobie o niewyrównanych rachunkach? To proste, odpowiada reżyser: bo do szpitala przyjechała do niego dwójka podcasterów, pokazała mu jego słynną maskę, a ten się wkurwił i stwierdził: „życie jest za krótkie, spierdalam”. Brzmi absurdalnie, nieprawdaż. Owszem, bo jest to idiotyczny, prostacki zabieg wymyślony na kolanie. Podobnych ataków na logikę jest tu znacznie więcej. Żyjąca w obwarowanym domu Laurie sama jawi się jako pokręcona psychopatka, wciąż czekając na człowieka, który przed laty zabił kilkoro jej przyjaciół, a ją samą postraszył. Odrzucając bowiem większość elementów mitu Michaela (w tym motyw pokrewieństwa) i przerzucając pomost bezpośrednio do odległych czasów, film wpada w pułapkę: a co jeżeli Myers to zwykły wariat, podobnie jak doktor Loomis, który perorował o „wcielonym źle”? Wszak całe dekady nie wykonał ani jednego ruchu, może wcale nie jest takim kozakiem za jakiego go mieliśmy?
Oczywiście, zarzuty względem absurdalności pewnych pomysłów można by bez problemu wytaczać wobec w zasadzie wszystkich wcześniejszych odsłon serii. Ze znajdującymi się nagle krewnymi, których Myers mógłby ścigać. Z tajemniczym kultem, który stoi za jego szatańską mocą czy cudownym trickiem, jaki zaserwował we wstępie do Resurrection, stając się tym samym godnym przeciwnikiem dla Ethana Hunta z Mission: Impossible. Wszystko się zgadza, tyle że tam wszystkie te wydumane akcje odchodziły w ramach umownej, slasherowej konwencji. Green zaś wydaje się mieć ambicje, aby trochę z gatunkowymi kliszami się podroczyć, jednocześnie nie tracąc fasonu i serwując kino, które polubią nie tylko widzowie, ale i nadęci krytycy.
W początkowych scenach Myers jest pokazywany (zawsze zza pleców) jako przygarbiony starzec, co już samo w sobie odbiera mu część powagi. Zaraz potem jednak udaje się na morderczą wyprawę, w trakcie której poczyna sobie jak nastolatek. Babcina Laurie stoi w cieniu drzewa jak przed dekadami robił to naprzykrzający się jej „Kształt”. A twórcy chcieliby zjeść ciastko i mieć ciastko. Sami zakładają sobie kajdany, powtarzają ograne schematy, udając jednocześnie że wymyślają serię na nowo. I odbierając nam całą frajdę z obcowania z młodzieżowym slasherem na tzw. luzie. Mnóstwo tutaj napinania się, kompletnie niepotrzebnego, zabijającego urok Haddonfield w stopniu większym nawet chyba niż robił to Rob Zombie w swoich remake’ach. I tylko znajomy (choć podrasowany) moty muzyczny się nie starzeje, budząc nostalgię za dawnymi czasami.
Koniec końców, „Halloween AD 2019” to po prostu nierówna wprawka z kina grozy w wydaniu faceta, który do tej pory specjalizował się w hipsterskich komediach i kinie obyczajowym. Tę ciężką rękę czuć tu prawie na każdym kroku, bo rzecz ogląda się trochę jak produkcję telewizyjną, poczętą bez pazura czy też – jak wolicie – jaj. Co chyba jednak najgorsze – brak w tym wszystkim ciekawych postaci, bo wszyscy są jak wycięci z kartonu, jednowymiarowi, pozbawieni krzty charakteru. Usuńcie z tego Michaela, a zostanie mdła opowiastka o trzech pokoleniach kobiet, które chciałyby, ale nie potrafią się dogadać. W sam raz na czwartkowy wyciskacz łez dla gospodyń domowych. To ja już z takich reunion wolę to „20 lat później” na które wszyscy psioczyli...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz