5/15/2019

Extremely Wicked, Shockingly Evil and Vile (2019)

dir. Joe Berlinger



Jaki Ted Bundy jest każdy widzi. Podły, okrutny, zły. A jaki jego obraz wyziera z filmu Joe Berlingera? To już ciężko jednoznacznie określić. Twórcy kolejnej produkcji o jednym z najsłynniejszych seryjnych morderców w dziejach postawili na rozwiązanie nieoczywiste, które jednak nie przyniosło wymiernych rezultatów.


Większość fabuły rozgrywa się bowiem w więzieniu i na sali sądowej. Począwszy od pierwszego aresztowania, towarzyszymy Tedowi w jego zmaganiach z wymiarem sprawiedliwości. To, co uchodzić mogło za najciekawszą część czteroodcinkowego serialu dokumentalnego „Conversations with a Killer: The Ted Bundy Tapes”, czyli właśnie proces i podwójna ucieczka tytułowego bohatera z mamra, tutaj stanowi kanwę całego filmu. Można by wręcz pokusić się o stwierdzenie, że „Extremely Wicked, Shockingly Evil and Vile” to swoisty suplement do tamtej produkcji Netflixa.


Nie jest to bynajmniej próba wyeksploatowania tematu, jak miało to miejsce w przypadku biografii w reżyserii Matthew Brighta z 2002 roku czy niskobudżetowego „Bundy: An American Icon” z 2008. Spragnieni szokujących szczegółów podanych w sosie gore odejdą z kwitkiem. Po prawdzie, Berlinger podejmuje narrację tam, gdzie inni zazwyczaj kończą – już po morderstwach, skupiając się nie na morderczej odysei, ale na… No właśnie: na czym? Jeżeli bowiem film miał udzielić odpowiedzi na pytanie, kim tak naprawdę był Ted Bundy, to niestety sztuka ta się nie powiodła. Co więcej: dziwne przeskoki czasowe mają prawo drażnić. Nie ulega wątpliwości, że był to zabieg celowy, jednak przeciętny widz będzie się zastanawiał, co na ten przykład działo się z Bundy’m po ucieczce z budynku sądu w Aspen.


Ci zaś, którzy historię co nieco znają, zastanawiać się nie będą musieli, ale też nie znajdą tutaj żadnych nieznanych faktów. W gruncie rzeczy to poprawna telewizyjna robota, która stara się być po prostu „na czasie”. Największe novum stanowi bowiem decyzja o uczynieniu z postaci dziewczyny Bundy'ego równorzędnej bohaterki. Jej wątek jest jednak średnio wciągający i wepchnięty na siłę: ot, zakochane dziewczę, które potrzebuje czasu, aby przejrzeć na oczy, że jej rycerz na koniu to wyrachowany, pozbawiony uczuć morderca. A w międzyczasie pije (tzn. ona, on zabija i gwałci)… Figura oparta na kliszach, której rozbudowana tutaj obecność ma za zadanie stanowić chyba jedynie kontrapunkt, w myśl zasady: potrzeba nam kobiecej heroiny.


No i jest oczywiście Ted: socjopata o olbrzymim uroku osobistym, wygadany, z przylepionym do twarzy uśmiechem. Facet, który na pierwszy rzut oka „muchy by nie skrzywdził”. Niezdolny do odczuwania empatii, wiedziony wewnętrzną potrzebą destrukcji, sprytny lawirant. Oddać trzeba na pewno, że obsadzenie w tej roli Zaca Efrona było strzałem w dziesiątkę. Ze swym wyglądem wiecznego chłopca, aktor doskonale wykorzystuje okazję do stworzenia postaci wyrazistej i niejednoznacznej. Ten sam Efron, który jeszcze do niedawna był tylko „niezłym ciachem” dla nastolatek z mokrymi majtkami, wyrósł  na odtwórcę, który okazuje się mieć nie tylko urodę, ale i talent. Dobra kreacja, która mogłaby być jeszcze lepsza przy sprawniej napisanym scenariuszu.


Intrygująco prezentuje się również drugi plan. Choć w tym przypadku można mówić już tylko i wyłącznie o „ciekawostkach”. John Malkovich odcina kupony, wcielając się w postać sędziego, który wsadził Bundy’ego na krzesło elektryczne. Znany z „Teorii wielkiego podrywu” Jim Parsons gra prokuratora, ale… my wciąż przed oczami mamy Sheldona, więc ciężko to uznać za trafioną decyzję castingową. Haley Joel Osment tyje i tyje, odgrzewając kotlety - w tym przypadku grając „dobrego ducha” narzeczonej Teda. Fani Metalliki z kolei wypatrywać będą Jamesa Hetfielda, ale ten miga na ekranie dosłownie przez moment jako policjant z drogówki. 


Patrząc na całokształt można śmiało stwierdzić, że potencjał był, ale gdzieś po drodze rozpłynął się w mętnych ambicjach twórców. Największym plusem produkcji pozostaje bowiem udział wspomnianego Efrona. Ci, którzy szukają bardziej kompleksowego podejścia do biografii Bundy’ego, mogą sięgnąć po „Deliberate Stranger” z 1986 roku z Markiem Harmonem lub - z nowszych – po „Stranger Beside Me” z 2002. Albo też – by za daleko nie szukać – po wspomniany dokument, w którym na własne uszy usłyszymy, jak Ted miga się od wyznania prawdy.