4/16/2019

Puppet Master: The Littlest Reich (2018)

dir. Sonny Laguna, Tommy Wiklund



Przyznam bez bicia, że nigdy nie należałem do zagorzałych fanów serii „Puppet Master”. Ot, był sobie film, który w epoce VHS miał szczęście cieszyć się sporą popularnością, ale próby czasu nie wytrzymał. To że na jego bazie zbudowano całą franczyzę, z akcją poszczególnych odcinków rozgrywającą się na kilku kontynentach na przestrzeni całego XX wieku to swoisty fenomen, zważywszy że od początku były to produkcje skrajnie niskobudżetowe i – co tu dużo mówić – raczej kiczowate. Mojej wyobraźni temat w każdym razie nie rozpalił, a rachubę straciłem gdzieś na etapie 4-5 części. Nie trzeba więc chyba dodawać, że i po najnowszą, trzynastą (sic!) odsłonę nie byłem skory sięgać. I nie sięgnąłbym, gdyby nie zaskakująco pozytywne opinie, z jakimi się spotkałem, a przede wszystkim – osoba scenarzysty.


Tak się bowiem składa, że za scenariusz odpowiedzialny był w tym przypadku S. Craig Zahler, który szybko dorobił się rozpoznawalnej marki, tworząc takie „męskie” wymiatacze jak „Brawl in Cell Block 99” oraz „Dragged Across Concrete”. Do seansu zasiadałem więc z wypiekami na twarzy i świadomością, że będzie „po bandzie pojechane”.


Na pierwszy rzut oka, to kolejny tani horror z gatunku direct-to-video. Po klimatycznym wstępie z udziałem Udo Kiera, przenosimy się do małomiasteczkowej sielanki, gdzie największym problemem życiowym jest rozstanie z dziewczyną i konieczność ponownego zamieszkania z rodzicami. Taki los spotyka Edgara (Thomas Lennon), pracownika sklepu z komiksami i – według wszelkiego prawdopodobieństwa – nieudacznika. Kiedy chłopak znajduje w pokoju brata starą lalkę o sporej kolekcjonerskiej wartości, decyduje się ją sprzedać. Aby to zrobić, udaje się wraz ze swoim najbliższym przyjacielem i nowo poznaną sympatia na zjazd odbywający się w hotelu, który przed laty zyskał złą sławę ze względu na swych rezydentów: Toulona i jego zabawki…


Nie zdradzę żadnej tajemnicy, pisząc że od momentu przybycia do hotelu akcja zaczyna nabierać tempa, a złowieszcze lalki ożywają, zbierając krwawe żniwo wśród uczestników zjazdu. Schemat więc oklepany mocno, ale twórcom udało się nadać mu pozory świeżości. Ponoć „The Littlest Reich” ma pełnić funkcję rebootu zużytej serii i wychodzi mu to naprawdę nieźle. Zahler i stojący za kamerą Sonny Laguna oraz Tommy Wiklund postawili na czarny humor i gore, oferując mieszankę może nie odkrywczą, ale zdolną dostarczyć frajdę również tym, którzy z cyklem do tej pory do czynienia mieli niewiele albo wcale. Sceny morderstw są całkiem pomysłowe i nad wyraz krwawe, tu i ówdzie pojawi się jakiś „szalony” wybryk (prym wiedzie „Baby Hitler”), a zasady politycznej poprawności zostają odstawione na bok. No bo wyobraźcie sobie film, w którym nazistowskie zabawki szlachtują Żydów, homoseksualistów i wszelkich „odmieńców”, spełniając wolę swego „lepszego jakościowo” stwórcy? Wydawałoby się że w dzisiejszych czasach coś takiego nie przejdzie. A jednak! Przeszło i okazuje się, że w całkiem przystępnej i zabawnej formie.


Warto również zaznaczyć, że Zahler ma świetne „pióro do postaci”: trójka głównych postaci przypomina tu bohaterów ze slasherów dla nastolatków z lat 80. Ot, dwóch nerdów, którzy wolne chwile spędzają na czytaniu i/lub rysowaniu komiksów oraz typowa dziewczyna z sąsiedztwa, dorodna, ale nie żadna piękność, w sam raz abyśmy dali wiarę że mogłaby się zabujać w przysłowiowym „looserze”. Przeciętniacy, którzy dają się lubić na tyle, że widz ma ochotę im kibicować. A skoro już przy sentymentach jesteśmy... - grzechem byłoby nie wspomnieć o soundtracku, za który odpowiedzialny jest sam... Fabio Frizzi. Tak, facet odpowiedzialny za ścieżki do najlepszych filmów Fulciego wciąż tworzy i ma się dobrze!


Sprawdzone wzorce, trochę szczeniackiej zgrywy i masa czerwonej farby, a mimo tego - a może właśnie dlatego - te półtorej godziny cieszy. Zadowoli zwłaszcza tych, którzy są zmęczeni trendami we współczesnym kinie grozy, produkcjami spod znaku found footage i bezpłciowymi opowieściami o nawiedzonych domach. Tutaj lalki nie siedzą spokojnie w rogu, by po godzinie wypaść z szafy, wzbudzając ciarki u maluczkich, te lalki urządzają konkretną rzeźnię, nie każąc jednocześnie traktować siebie zbyt serio. Wyszło fajnie, z „jajem”, bez spiny, ale też bez walącej po oczach tandety.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz